Polski teatr. Szczątki

Piotr Legutko

|

GN 49/2015

publikacja 07.12.2015 08:29

Skandale, prowokacje, eksperymenty formalne. Tak wygląda dzień powszedni na polskich scenach teatralnych. Z prawdziwej sztuki pozostały jedynie szczątki.

W 2013 r. oprotestowany został spektakl Augusta Strindberga „Do Damaszku” wyreżyserowany przez Jana Klatę (na zdjęciu z Sebastianem Majewskim) w Teatrze Starym w Krakowie W 2013 r. oprotestowany został spektakl Augusta Strindberga „Do Damaszku” wyreżyserowany przez Jana Klatę (na zdjęciu z Sebastianem Majewskim) w Teatrze Starym w Krakowie
M. Lasyk /REPORTER/east news

Być może była to prowokacja – mówił w dzień po premierze spektaklu „Śmierć i dziewczyna” we wrocławskim Teatrze Polskim minister kultury Piotr Gliński. Dziś już nikt nie ma w tej kwestii wątpliwości – tak, to była prowokacja. Chodziło nie tylko o marketing. Współczesny teatr po prostu „tak ma”. Słabość oferty artystycznej próbuje zasłonić prowokacją i skandalem. Dużo się wokół teatru w ostatnich latach dzieje, tyle że nie na scenie, ale głównie wokół niej. W repertuarze coraz mniej jest oryginalnych tekstów napisanych przez dramaturgów, coraz więcej psychodramy, improwizacji, wariacji na znany temat. Nie wystawia się klasyków, tylko ich „dekonstruuje”. Za symboliczny dla charakteru oferty teatralnej ostatnich lat należy uznać tytuł spektaklu przygotowywanego przez Stary Teatr w Krakowie „Nie-Boska komedia. Szczątki”. Spektaklu, którego na scenie narodowej zresztą nikt ostatecznie nie zobaczył, bo gry w nim odmówiło kilku znanych aktorów, m.in. Anna Dymna.
 

Spalimy ten dramat

Dramat Zygmunta Krasińskiego wziął w 2013 roku na warsztat modny chorwacki reżyser Oliver Frijić. Na podstawie opublikowanego zarysu przedstawienia można się jedynie domyślać, jak miało ono wyglądać. Już na wstępie Anna Radwan rzuca w twarz widowni: „Szanowni Państwo, dzisiaj nie zagramy »Nie-Boskiej komedii« Zygmunta Krasińskiego. Tego wieczoru spalimy ten dramat, ponieważ uważamy, że to wstyd, żeby jakakolwiek kultura narodowa miała w swoim kanonie takie dzieło. To wstyd dla Polski i dla Polaków, żeby uznawać antysemitę za jednego z największych poetów romantycznych. Nasze przedstawienie jest początkiem oczyszczania polskiej kultury z tego i jemu podobnych dzieł”.

Trochę w podobnym stylu rozpoczynał się spektakl według „Kronosa” Witolda Gombrowicza przygotowany dwa lata temu przez Teatr Polski we Wrocławiu. W tym przypadku widzowie mieli już szansę zobaczyć całe dzieło. Jan Bończa-Szabłowski tak streszczał je na łamał „Rzeczpospolitej”: „To miała być jedna wielka prowokacja, której ofiarą mieli paść widzowie. Zaczęło się od napisu »Spektakl odwołany«. Potem grupa aktorów Teatru Polskiego miała poczuć się Gombrowiczami i zrelacjonować własne historie. Spektakl właściwie nie miał początku ani końca. Przerywały go sekwencje filmowe, występy muzyczne. Wiele rzeczy, które się pojawiły, były kwestią przypadku. Tych, których nużyły zasłyszane opowieści, wpatrywali się bacznie w robota piszącego poszczególne wyrazy na ekranie. Jedna z ciekawszych opowieści Wojciecha Ziemiańskiego została w połowie przerwana przez opuszczenie kurtyny. Okazuje się więc, że każdą hucpę można uznać jako przedsięwzięcie nowatorskie, kontrowersyjne, a tym, którzy tego nie docenią zarzucić ignorancję, a przynajmniej brak poczucia humoru”.
 

Teatr jest na zewnątrz

Zapowiedzi tamtego wrocławskiego przedstawienia jako żywo przypominały ostatnie wydarzenia przed listopadową premierą. Wtedy także zapowiadano, że będzie „ostro”, chodzi wszak o intymne zapiski autora. I też efekt finalny nijak się miał do hałaśliwej kampanii promocyjnej. Oryginalnego tekstu Gombrowicza na scenie w ogóle nie było. Nie brakowało natomiast nawiązań do wcześniejszych wydarzeń ze… Starego Teatru, gdy widzowie w ramach protestu przerwali okrzykami „hańba” inny spektakl – „Do Damaszku” Jana Klaty. Tym razem okrzyki padały ze sceny – do widowni. Reżyser Krzysztof Garbaczewski otwarcie mówił potem, że tworzy „antyteatr”, gra z widownią. W tej koncepcji teatr jest na zewnątrz, akcja na scenie jest tylko częścią spektaklu. Można podsumować, że to, co do końca nie udało się przy „Kronosie”, zakończyło się pełnym „sukcesem” w przypadku przedstawienia sztuki Elfriede Jelinek.

Taka jest też wymowa większości recenzji spektaklu. Zapowiedzi, że na scenie mają się pojawić aktorzy porno, cała kampania informacyjna z tym związana, wręcz otwarty casting, służyły temu, by sprowokować protesty. Im gwałtowniejszą formę by przybrały, tym mocniejszy byłby kontrast z imitowanymi jedynie na scenie aktami seksualnymi. Tylko czy można w ten sposób grać z autentycznymi ludzkimi emocjami w sferze pozateatralnej jedynie po to, by uzyskać efekt „artystyczny”? I czy tylko o taki efekt chodzi, gdy dyrektor teatru jest aktywnym politykiem i skandal wykorzystuje w swej drugiej pracy?

W stroju męczennika

Znów widać tu uderzające podobieństwa między przypadkiem krakowskim a wrocławskim. Dyrektorzy Krzysztof Mieszkowski i Jan Klata nie tylko nie obawiają się protestów, czy zrywania spektakli, ale prowokują tego typu sytuacje. Traktują je – z jednej strony jako „wydarzenia artystyczne”, z drugiej jako tarczę przed próbami rozliczania ich z artystycznych i menedżerskich klęsk. Po skandalu z niedoszłą premierą szczątków „Nie-Boskiej komedii” na biurko ówczesnego ministra kultury trafił wniosek o odwołanie dyrektora krakowskiej sceny narodowej. Zredagowali go pracownicy teatru, wspierały lokalne media. Związki zawodowe zarzucały J. Klacie „notoryczne łamanie układu zbiorowego”, „wprowadzanie atmosfery terroru i strachu”, „traktowanie teatru jak własnego folwarku”. Minister nie podjął tematu. Nie skłonił go do tego nawet fakt, że zespół opuścili w ramach protestu tacy aktorzy jak Anna Polony czy Tadeusz Huk. Wiadomo już, że w nowej sytuacji politycznej nowy minister z pewnością będzie musiał odnieść się do kolejnego protestu. Jest już inicjatywa społeczna na rzecz odwołania Jana Klaty, są zbierane podpisy. I wiadomo też, że dyrektor Starego Teatru na pewno wdzieje strój męczennika za wolność artystyczną, a wielu ludzi kultury, którzy publicznie krytykowali to, co wyprawia on na narodowej scenie, zaciśnie zęby i… stanie w jego obronie.

– Używanie sztuki w rozgrywkach politycznych budzi mój ogromny niesmak. To, co widzieliśmy we Wrocławiu, a wcześniej w Krakowie, jest świadomym manipulowaniem widownią, klasyczną prowokacją w celu osiągnięcia konkretnego, politycznego celu. A ubieranie tego w kostium obrony wolności wypowiedzi artystycznej jest cyniczne do bólu – mówi Krzysztof Koehler, poeta, krytyk literacki, były dyrektor kanału TVP Kultura.

Piotr Gliński został schwytany w swoistą pułapkę. I jako polityk, i jako urzędnik odpowiedzialny za sferę kultury. Nie mógł przecież pozostać obojętny wobec oficjalnych zapowiedzi prezentowania pornografii na scenie teatru publicznego, nawet jeśli istniało jedynie niewielkie prawdopodobieństwo, że do tego faktycznie dojdzie. W efekcie stał się „antybohaterem” liberalnych mediów, a dyrektor Mieszkowski (przy okazji poseł Nowoczesnej) mógł alarmować opinię publiczną o powrocie cenzury prewencyjnej. I teraz każda decyzja ministra kultury będzie wpisywana w ten schemat. Zwłaszcza dotycząca ewentualnych dymisji.
 

Nikt nie każe kupować biletów

Sprawa Jana Klaty może być kolejnym polem bitwy – choć nie powinna. Odwołania dyrektora domagają się bowiem nie tylko środowiska prawicowe, które przygotowały głośną demonstrację podczas spektaklu „Do Damaszku”. Działania dyrektora Starego Teatru nie akceptują wybitni aktorzy, krytycy, twórcy. Krystian Lupa, którego trudno posądzać o konserwatywne poglądy, publicznie, stwierdził: „Zastanawiam się, czy miejscem manifestowania takiej wizji teatru jest scena narodowa i czy zasadnym było powierzenie jej twórcy tak radykalnemu jak Jan Klata”.

Z drugiej strony „Gazeta Wyborcza” i media jej wtórujące już organizują front obrony dyrektora, budując mu pomnik wybitnego reżysera i sprawnego menedżera, dzięki któremu sala teatru wciąż jest pełna. Historia z niedoszłą premierą szczątków „Nie-Boskiej komedii” stawia jednak pod wielkim znakiem zapytania gospodarność dyrektora, zaś fakt, że nie miał pełnej wiedzy, co szykuje zaproszony przez niego reżyser – każe wątpić w odpowiedzialność za repertuar narodowej sceny.

Niestety maleją szanse na pozbawioną politycznych podtekstów opinię pracy Jana Klaty, o czym świadczy choćby opinia Jerzego Fedorowicza, aktora i senatora PO: – Stary Teatr w Krakowie ma jednak taką specyfikę, że odbiorca powinien być przygotowany na to, że nie zobaczy łatwego dzieła, a jego interpretację, która jest wytworem wyobraźni twórcy. Nikt nie każe mu kupować biletu – mówi szef senackiej komisji kultury. To dość zaskakujące podejście do wizji tego, co powinno się dziać na narodowej scenie.

Przygnębiające wydarzenia związane z ostatnią premierą w Teatrze Polskim miały miejsce w trakcie obchodów 250-lecia istnienia teatru publicznego w Polsce. Instrumentalne wykorzystywanie emocji widzów dla celów marketingowych i politycznych budzą niesmak. Ale prowokują też do zadania pytań o kształt kultury narodowej, stosunek do tradycji oraz dziedzictwa, zarówno polskiego, jak i światowego. Plaga dekonstrukcji i skandali na scenach nie zna bowiem granic ni kordonów. Taka debata powinna się odbyć bez – nomen omen – teatralnych gestów i prowokacji, z jakimi właśnie mieliśmy do czynienia.

To dobry moment na zastanowienie się, jak powinny funkcjonować sceny utrzymywane ze środków publicznych. Czyj głos wyrażać, jaką wrażliwość respektować? Czy swoboda artystyczna rzeczywiście nie ma granic? A skoro tak, to czy dyrekcje teatrów powinny iść w ręce radykalnych eksperymentatorów?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.