Nie mogę się doczekać

Marcin Jakimowicz


publikacja 28.11.2015 06:00

Śmierć. Słowo, które nie przechodzi przez usta współczesnemu światu i grzęźnie 
w gardle ikonom popkultury. A święci? Nie mogli się jej doczekać.

Śmierć to tylko przejście 
do lepszego świata – przekonują nas zgodnie święci Śmierć to tylko przejście 
do lepszego świata – przekonują nas zgodnie święci
roman koszowski /foto gość

Śmierć? Każdemu polecam – opowiadał o. Joachim Badeni. 10 marca 2010 schorowany dominikanin arystokrata wyszeptał: „Dzisiaj wieczorem nastąpią zaślubiny z Jezusem. Wszystko przygotowane”. Po kilku godzinach zmarł.
W czasach śmiertelnej paniki, omijania szerokim łukiem opowieści o umieraniu, takie deklaracje mogą szokować. Świat nie rozumie zawołania Małej Tereski: „Ja nie umieram, ja wstępuję w życie!” i skupia się na grobowych newsach w stylu: „W Kopenhadze 90 proc. prochów grzebanych jest anonimowo”. „W naszym mieście 90 procent zmarłych jest poddawanych kremacji – opowiada dyrektor techniczny krematorium w Sztokholmie. – Ponad 45 procent urn z prochami pozostaje nieodebranych przez rodziny. Zastanawiamy się, jak najlepiej ekonomicznie wykorzystać masowe kremacje: czy do ogrzewania własnego budynku, czy jako podłączenie do systemu ogrzewania miasta, co jest oczywiście lepszym rozwiązaniem”. Żadnej mistyki umierania.


Gdy przeglądałem żywoty świętych, zauważyłem, że historie Bożych wybrańców łączy wspólny mianownik: oni nie bali się umierać. Co więcej: tęsknili za tą chwilą.


Złodziejka chce umrzeć


„Będę kradła... Dużo rzeczy w niebie zniknie, bo je wam przyniosę... Będę małą złodziejką, będę brała wszystko, co mi się będzie podobało” – tak śmiałą deklarację mogła złożyć tylko jedna osoba… św. Teresa z Lisieux. „Nie znajduję na świecie nic, co by mnie uszczęśliwiło; serce moje zbyt wielkie, i to, co zowią szczęściem na ziemi, nie może go zapełnić” – pisała słynna córka „świeżo upieczonych” świętych Kościoła: Zelii i Ludwika Martin. „Myśl moja wznosi się ku wieczności, czas się skończy! Serce moje pełne pokoju jak cicha powierzchnia jeziora lub jak jasne niebo; nie żałuję doczesnego życia: pragnę wód życia wiecznego...”. W innym miejscu notowała: „Niebawem dusza moja opuści tę ziemię, zakończy czas wygnania, dokończy walkę. Idę do nieba! Wracam do Ojczyzny, odnoszę zwycięstwo! Wstępuję do przybytku wybranych – podziwiać piękno, którego oko ludzkie nigdy nie widziało, słyszeć śpiewy, jakich ucho nigdy nie słyszało, cieszyć się szczęściem, którego serce nigdy nie zakosztowało. Jestem kwiatem wiosennym, a Pan ogrodu zrywa go dla swej przyjemności”. 


Już jako małe dziecko Te­resa dowiedziawszy się, że śmierć jest bramą do wieczności, zawołała: „Ma­musiu, chcę, byś umarła”. Najbliżsi byli zszokowani, a nawet oburzeni taką dziecięcą wersją życzeń „wszystkiego najlepszego!”, a jednak malutka Teresa Martin już wówczas przeczuwała coś niezwykle istotnego. Podobnie zresztą jak 300 lat wczesnej jej „wielka” imienniczka.


Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę


„Zajmij się Mną, a Ja zajmę się tobą” – usłyszała kiedyś od Jezusa Teresa z Avila. I potraktowała te słowa poważnie. – Kwintesencja jej przesłania? „Człowieku, jesteś ukochany. Taki, jaki jesteś, bez żadnych wstępnych warunków” – słyszę zza krat gnieźnieńskiego Karmelu.
Gdy Teresa jako dziecko uświa­do­miła sobie, że spot­kanie z Jezusem nastąpi dopiero po śmierci, wpadła na szalony pomysł. Namówiła swego młodszego brata i znajomego: „Ucieknijmy do kraju Maurów, gdyż tam mamy szanse zostać męczen­ni­kami. Zgi­niemy i od razu spotkamy się z Bogiem”. Cichaczem wymknęli się z domu. Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta desperacka eskapada, gdyby z drogi nie za­wrócił ich wuj Teresy.


Po latach, już jako karmelitanka, napisała poruszający hymn o pełnym tęsknoty oczekiwaniu na śmierć: „Nie żyję w sobie, bo znam inną drogę/ Pełnego życia, więc wołam w tęsknocie: Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę. (…) O jakże długie jest ziemskie wygnanie!/ Jakże tchną smutkiem te pustynne głusze! Jakże bolesne w tym życiu konanie/ I te kajdany, co skuwają duszę!/ Tylko nadzieją, że skończą się męki/ Ten ból wygnania opanować mogę./ Lecz chociaż ufam, płyną z duszy jęki: Ja tym umieram, że umrzeć nie mogę”.


Rybka wyrzucona z wody


Mówiła o sobie jestem „małym nic”. Śpiewała… unosząc się nad lipami. Żyła mimo poderżniętego gardła i przebitego na wylot serca. Widziała Ducha Świętego. Opisanie w kilku zdaniach absolutnie niezwykłego życiorysu Marii od Jezusa Ukrzyżowanego, zwanej Małą Arabką, jest niewykonalne i grozi skrótem myślowym w stylu szkolnego streszczenia „Władcy Pierścieni”: „Pewien hobbit musi wrzucić pierścień do pewnej dziury. Idzie w tym celu przez trzy kolejne tomy, aż w końcu mu się to udaje”. 
Życie palestyńskiej mniszki obfitowało w niezwykłe wydarzenia. Za murami spieczonego słońcem Karmelu w Betlejem mistyczka wołała: „Przyspiesz, przyspiesz, mój Boże, chwilę, w której pójdę do Ciebie. Nic mi się nie podoba na ziemi. Pospiesz, pospiesz, Panie! Na niczym mi teraz nie zależy. Ale jeśli będę żyć, to boję się, że się do czegoś przywiążę. Boję się samej siebie… O łaskawa śmierci, zwróć mnie szybko memu Umiłowanemu! Tak, jesteś łaskawa, uwalniasz z więzienia. Wyjść z ciemności i stanąć w świetle dnia. Ujrzę mojego Boga, Pan mi to obiecał”.


Innym razem karmelitanki usłyszały: „Jestem jak rybka wyrzucona z wody: otwiera i zamyka pyszczek, nie ma żadnej ulgi. A ja jestem jak ona: nie ma innej ulgi na ziemi, jak tylko wzdychać do ojczyzny. Cóż! Kiedy nadejdzie ten dzień? Bo tu, na ziemi, wszystko przemija jak błyskawica, jak kwiat polny (…) Panie, przyjdź, przyjdź na moje miejsce, a zobaczysz, czy to tak dobrze. Zamień się ze mną... Moje serce już nie może... I jak mam żyć?”. 
Ze świętą bezczelnością wołała: „Podnoszę głowę do Pana, a kiedy zobaczyłam, że nie odmawia mi niczego, mówię Mu: Panie, uczyń mi łaskę, zabierz mnie szybko!”.


Zmarła w wieku 33 lat. 
26 sierpnia 1878 wyszeptała: „Mój Jezu, miło­sier­dzia!” i ucało­wała krzyż. Tego ranka ludzie ujrzeli imponującą tęczę rozpiętą od miejsca, gdzie wschodziło słońce, aż do murów Karmelu.


Chcę być żerem 
dzikich zwierząt


Mógł ratować się ucieczką lub prosić o „łaskawe rozpatrzenie sprawy”. Proponowali mu to chrześcijanie, z którymi rozmawiał w czasie wędrówki do Wiecznego Miasta. Nie skorzystał z tej opcji. Święty Ignacy, biskup Antiochii, został skazany na śmierć przez pożarcie przez lwy na jednej z aren Rzymu (ok. 107 r.). W czasie ostatniej podróży w kolejnych portach pocieszał oczekujących na niego braci i stanowczo zabraniał im zwracania się do cesarza z prośbą o ułaskawienie. Do wspólnot chrześcijańskich napisał siedem jednoznacznych w wymowie listów. Nie owijał w bawełnę, ale strofował braci w ostrych słowach: „Niechaj więc nikt spośród was tu obecnych mi nie pomaga. Piszę bowiem do was żywy, pragnący umrzeć (…) Nie próbujcie mi dać nic więcej ponad to, aby krew moją wylano na ofiarę Bogu, dopóki ołtarz jest jeszcze gotowy” – pisał Ignacy Antiocheński. „Proście dla mnie jedynie o siłę wewnętrzną i zewnętrzną, abym nie tylko mówił, lecz również chciał, abym nie tylko nazywał się chrześcijaninem, lecz nim się również okazał. (…) Piszę do wszystkich Kościołów i wszystkim powtarzam, że ja umieram za Boga z własnej woli – jeśli tylko wy mi nie przeszkodzicie. Zaklinam was, nie bądźcie mi życzliwi nie w porę. Pozwólcie mi stać się żerem dzikich zwierząt, przez które mogę posiąść Boga. Pszenicą jestem Bożą, a zmielony zwierzęcymi zębami, okażę się czystym chlebem Chrystusa. Raczej zachęcajcie zwierzęta, aby stały się dla mnie grobem i nie pozostawiły nic z ciała mego, bo nie chciałbym po śmierci przyczynić komuś kłopotu. Obym mógł się radować zwierzętami, które dla mnie przygotowano! Pragnę, aby okazały się wobec mnie szybkie. Będę je nawet zachęcał, żeby mnie prędko pożarły, a nie zachowywały się tak jak wobec pewnych ludzi, których się bały i nawet nie tknęły. A jeśliby one ze złej woli nie zechciały, sam je zmuszę. Wybaczcie mi: ja wiem, co dla mnie korzystne”– podkreślał z naciskiem święty.


Siostra Śmierć 


Na dziewięć lat przed śmiercią ojciec Pio przepowiedział, że umrze w wieku 82 lat. Nie pomylił się. Zmarł trzy miesiące po swoich 82. urodzinach. Gdy w 1959 roku nastąpiło uroczyste otwarcie nowego kościoła w San Giovanni Rotondo, kapucyn zapowiedział: „Umrę, kiedy poświęcą kryptę”. I rzeczywiście tak się stało. 
Pewnego razu towarzysz stygmatyka o. Romolo zapytał ojca Pio: „Czy boisz się śmierci?”. „Nie!” – brzmiała stanowcza odpowiedź. Gdy tuż przed śmiercią kapucyna rany stygmatów zaczynały się goić i ustawało krwawienie, zakonnik zażartował: „Urodziłem się chory, chory żyłem, ale przynajmniej umrę zdrowy”.

„Dla mnie żyć, to Chrystus, a umrzeć to zysk!” – powtarzał za św. Pawłem Stygmatyk z Pietrelciny. 
Gdybyśmy prześwietlili żywoty świętych, podobne deklaracje znaleźlibyśmy u wszystkich wyniesionych na ołtarze. 
Brat Albert (Adam Chmielowski) modlił się: „Jezu, dla Twej miłości gotów jestem na śmierć”. 20 grudnia 1916 roku przebywając na Kalatówkach u stóp Tatr, powiedział do zapłakanych sióstr: „Nie chcę wam sprawiać kłopotu chorobą. Pojadę do Krakowa i tam umrę”. Tak też zrobił. Zmarł w przytulisku dla mężczyzn w sam dzień Bożego Narodzenia.


„Naszym największym problemem nie jest to, jak przeżyć każdy następny dzień, ale jak odpłacić się Bogu” – nauczał Abraham Joshua Heschel, żydowski teolog i filozof. „Cóż oddam Panu za wszystko, co mi wyświadczył? Gdy życie jest odpowiedzią, śmierć staje się powrotem do domu. Dla człowieka pobożnego umrzeć to przywilej”. 
Często cytował chasydzkie powiedzenie: „Są trzy formy opłakiwania zmarłego, jedna doskonalsza od drugiej: łzy – ta stoi najniżej; milczenie – ta jest lepsza, i pieśń – ta jest najdoskonalsza”.


Ostatnia deska ratunku


„Jedno jest ważne: aby całkowicie dokonać śmierci starego człowieka, a zacząć życie nowe” – notowała w „Dzienniczku” święta o najpopularniejszym nazwisku w Polsce. „Z rana przygotowałam się do przyjęcia Komunii świętej, jakoby w życiu moim ostatniej, i po Komunii świętej wyobraziłam sobie rzeczywistą śmierć i zmówiłam modlitwy za konających, a później za swoją duszę »Z głębokości«, i wpuszczono ciało moje do grobu, i rzekłam duszy swojej: Patrz, co się stało z ciała twego, kupa błota i mnogość robactwa – oto twoje dziedzictwo. (…) W medytacji o śmierci prosiłam Pana, aby raczył przeniknąć moje serce tymi uczuciami, jakie będę miała w chwili śmierci. I odpowiedziała mi wewnętrznie łaska Boża, że robiłam, co było w mej mocy, a zatem mogę być spokojna. W tej chwili obudziła się w duszy mojej tak wielka wdzięczność ku Bogu, że rozpłakałam się jak małe dziecko z radości”. 


Sekretarka Bożego Miłosierdzia wielokrotne wspomina w „Dzienniczku” o kole ratunkowym, które zostało rzucone nawet najbardziej zatwardziałym grzesznikom: „W pewnej chwili, kiedy przechodziłam korytarzem do kuchni, usłyszałam w duszy te słowa: »Odmawiaj nieustannie tę koronkę, której cię nauczyłem. Ktokolwiek będzie ją odmawiał, dostąpi wielkiego miłosierdzia w godzinę śmierci. Kapłani będą podawać grzesznikom jako ostatnią deskę ratunku; chociażby był grzesznik najzatwardzialszy, jeżeli raz tylko zmówi tę koronkę, dostąpi łaski z nieskończonego miłosierdzia Mojego«”.


O przesłaniu Bożego miłosierdzia świat dowiedział się dzięki Janowi Pawłowi II. To on kanonizował mniszkę, ustanowił w 2000 roku święto Miłosierdzia Bożego. Zmarł w pierwszą sobotę miesiąca, gdy Kościół rozpoczynał celebrację tego święta. W czasie audiencji generalnej 2 czerwca 1999 nauczał: „Dzisiaj trudno jest mówić o śmierci, ponieważ społeczeństwo dobrobytu woli odsuwać na bok tę rzeczywistość, jako że sama myśl o niej rodzi niepokój. Człowiek zaczyna rozumieć, że nawet jeśli śmierć jest jego bezlitosnym nieprzyjacielem, starającym się go pokonać i sobie podporządkować, Bóg nie mógł jej stworzyć, ponieważ nie może cieszyć się ze zguby żyjących. Śmierć, której człowiek wierzący doświadcza jako członek mistycznego Ciała, otwiera drogę prowadzącą do Ojca, który okazał nam swą miłość w śmierci Chrystusa. Trzeba przekroczyć próg śmierci, ale ze świadomością, że »to, co zniszczalne, przyodzieje się w niezniszczalność, a to, co śmiertelne, przyodzieje się w nieśmiertelność« (1 Kor 15,54). Wtedy zobaczymy jasno, że »zwycięstwo pochłonęło śmierć« i można jej stawić czoło bez obawy. I dlatego też w świetle tej chrześcijańskiej wizji śmierci św. Franciszek z Asyżu mógł wyśpiewać w Pieśni Stworzeń: »Bądź pochwalony, mój Panie, za śmierć, siostrę naszego ciała«”.


Jaki jest klucz przyjęcia ze spokojem faktu śmierci, a nawet oczekiwania na tę chwilę z tęsknotą? – W Psalmie 116 znajdziemy świadectwo przełamania największej niewoli, jakiej może podlegać stworzenie: strachu przed śmiercią – wyjaśnia o. Cyprian Moryc, bernardyn. – Siostra Śmierć, jak ją nazwał Biedaczyna z Asyżu, nie jest pojmowana już jako koszmar, lecz jako narzędzie uwolnienia z więzienia ciała i krępujących więzów doczesności. Zwycięstwo nad śmiercią, której metaforą są więzy, ogłasza św. Łukasz, cytując kazanie Piotra w dzień Pięćdziesiątnicy: „Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim” (Dz 2,23-25).


Chrześcijaństwo, które – jak chciał prawosławny teolog Paul Evdokimov – powinno być „marszem życia przez cmentarze świata”, przełamuje paraliżujące diagnozy. „Życie to dożywotnia kara śmierci” (Julian Tuwim) czy skażone wirusem rozpaczy intuicje: „Jest absolutnie niemożliwe, by ten, kto serio rozważa problem śmierci, nie czuł przed nią lęku. Śmierć jest czymś odrażającym, jedyną obsesją, która nie może stać się rozkoszna” (Emil Cioran). 
„Ucz się dobrze umierać, nauczywszy się dobrze żyć” – podsumowywał św. Augustyn. „Jeśli boisz się śmierci, ukochaj zmartwychwstanie”.

TAGI: