„Dorobek” komuny

Stefan Sękowski

W Polsce żyją tysiące rodzin, którym komuniści odebrali dorobek całego życia. Gdzie bylibyśmy, gdyby Jabłkowskim, Chmielewskim czy Błaszczakom pozwolono działać?

„Dorobek” komuny

Czym wyróżniał się komunizm? Likwidacją demokracji parlamentarnej? Na pewno nie – przecież to tak naprawdę wynalazek ostatnich, powiedzmy, dwustu lat (nie licząc wyjątków), zresztą zanim środkowo-wschodnia Europa zmieniła się w smętne demoludy, tuż przed wojną cały kontynent usiany był mniejszymi i większymi autokracjami, Polska zaś nie była wyjątkiem. Mordowanie przeciwników politycznych? Historia, niestety, stara jak świat. To może walka z Kościołem? Biorąc pod uwagę to, że nasza wspólnota wiary zroszona jest krwią męczenników, komuniści nie byli w tym zakresie oryginalni.

Gdy myślę o autorskim wkładzie realnego socjalizmu w powszechną historię zła, przychodzi mi do głowy walka z ludzkim działaniem. Nigdy wcześniej programowo nie dążono do podporządkowania inicjatywy państwu, nigdy wcześniej z takim przekonaniem nie niszczono owoców ciężkiej pracy milionów ludzi, tylko dlatego, że odważyli się działać na własną rękę. Nacjonalizacje, kolektywizacja wsi, wreszcie „bitwa o handel” – to objawy tego samego zjawiska.

Pięść się zaciska, gdy słucha się historii rodzin, które jednego dnia – gdzieś w latach 40. czy 50. XX wieku – potraciły dorobek całego życia i podstawy materialnej egzystencji. Jabłkowskich z Warszawy, których babcia czy prababcia jeszcze prowadziła mały sklepik, by z biegiem lat jej potomkowie wybudowali ekskluzywny dom towarowy w centrum stolicy. Błaszczaków ze Starej Miłosny, którzy dzięki sukcesowi swej piekarni na rok przed wojną zaczęli budowę własnej kamienicy i nowoczesnego zakładu w Wawrze. Chmielewskich z Lublina, do których cukierni jako młoda tancerka przychodziła Hanka Ordonówna. Nagle, w mrocznych czasach stalinizmu-bierutyzmu, urzędnicy przyszli do nich i kazali się wynosić, ustalając nad ich miejscami pracy własny zarząd.

Po 1989 roku część z nich odzyskała swoją własność i stara się robić z niej pożytek. O tym, że takie tragedie potrafią kończyć się happy endem, piszę w nowym „Gościu Niedzielnym” w artykule „Rodzina to marka”. To cieszy, ale jednocześnie człowieka ogarnia wściekłość, gdy myśli, gdzie ci ludzie byliby dziś, gdyby często wieloletnia tradycja ich rodzinnych firm nie została nagle i brutalnie przerwana. I że w Polsce mieszkają tysiące takich, którzy nigdy się sprawiedliwości nie doczekali – choćby dlatego, że nasz kraj jest jedynym spośród demoludów, w którym nie uchwalono ustawy reprywatyzacyjnej. Komuna ze swoim oryginalnym wkładem w dzieje ludzkości pozostawiła wyrwę, którą z trudem zakopujemy.