Ślub o północy

Marcin Jakimowicz


publikacja 07.11.2015 06:00

Dopadła ich wielka, pełna ognia miłość. „Mam jeden cel, pragnę kochać Boga z całego serca” – pewnego dnia Ludwik zwierzył się żonie. A ona pisała: „Chciałabym być świętą, tylko nie wiem, z której strony się do tego zabrać”. Doczekali się.


Ślub o północy Zelia i Ludwik Martin reprodukcja henryk przondziono /foto gość

Do podwójnej kraty podbiega młodziutka karmelitanka. Niemal frunie. W rozmównicy czeka ojciec. Uśmiecha się promiennie. Ludwik Martin trzyma pod pachą jakieś zawiniątko. Rybę. 
Ma w klasztorze już trzy córki, ale gdy przychodzi do najmłodszej, dostaje niemal skrzydeł, a serce zaczyna mu mocniej bić. Święta spotyka w rozmównicy świętego.

Ludwik Martin spogląda w płonące oczy córki. Igra w nich wesoły ognik. Ojciec może dokładnie przyjrzeć się jej rysom, bo należy do najbliższej rodziny. Innych od mniszek oddziela nie tylko solidna krata, ale i gruba zasłona. Nie są sami. Rozmowie dyskretnie towarzyszy osoba „trzecia” – ukryta z boku mniszka.
Ludwik nieustannie przynosi na furtę jakieś prezenty. „To dla Tereski z prawdziwą przyjemnością. Rzuca przynętę i wyciąga szczupaka w Saint-Martin-de-la-Lieue; w Saint-Ouen-le-Pin łowi pstrągi w dwóch stawach; a w Touques przypływ przynosi mu flądry” – pisze Geneviève Devergnies OCD. – Tereska zapamiętała zwłaszcza karpia o długości 59 cm. „Gdybyś wiedział, jaką twój karp, twój potwór, sprawił nam przyjemność!” – pisała święta z Lisieux. 


Teresa patrzy w oczy ojca. Widzi głębiej, niż można byłoby się spodziewać. W rysach taty z dnia na dzień odczytuje coraz częściej rysy samego Jezusa. To nie metafora. To zapis porażającej wizji, której doświadczy, gdy będzie wertowała brewiarz. Znajdzie w nim obrazek Jezusa, a po jej plecach przejdą dreszcze. Rozpozna rysy… ojca. W jego oczach rozpozna wzrok poniżonego Mesjasza. Czy można się dziwić, że nazwie Ludwika Martin „Dziedzicem i Władcą Senioratów Cierpienia i Upokorzenia”? Nie uprzedzajmy faktów. To dopiero przed nimi. Na razie tata uśmiecha się promiennie. Mają dla siebie tylko kilka chwil. Wystarczy, by powiedzieć najważniejsze. Ludwik trzyma w dłoni rybę. Czy Teresa domyśla się, jak straszną drogę krzyżową przejdzie ojciec? Czy widzi proroczo, jak błąka się po omacku po ulicach miasta, narażając się na nieustanne drwiny? To alzheimer? Choroba psychiczna? Nie wiadomo… Tereska spogląda w oczy ojca i napotyka wzrok Oblubieńca.


Tańczą panowie, 
tańczą panie
 na moście w Alençon


Miał 35 lat. Jego mama, która pracowała w zakładzie koronczarskim w Alençon, powiedziała: „Ludwiku, słuchaj. Pracuje ze mną wspaniała dziewczyna, Zelia (właściwie Marie-Azélie) Guérin. Chciałabym, abyś ją poznał”.
 Spotkali się na moście w Alen-
çon. Gdy się mijali, Zelia poczuła duchowe przynaglenie, usłyszała wyraźny głos: „To ten. Dla ciebie go wybrałem”.

Wybuchła ogromna miłość. Narzeczeństwo było błyskawiczne, trwało zaledwie 
3 miesiące. 
Łączyły ich wspólna pasja, duchowe poszukiwania, podobna droga. Zelia chciała pierwotnie wstąpić do zgromadzenia sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, ale nie została przyjęta ze względu na nawracające bóle głowy i problemy z oddychaniem. Ludwik również chciał zostać zakonnikiem, lecz z powodu braku znajomości łaciny zrezygnował. Teraz, po latach „zawieszenia”, odkryli swe powołanie. Bóg dał im siebie nawzajem. Do końca swych dni nie potrafili o tym zapomnieć.

Nie byli dewotami. Modlitwa w ich domu była czymś naturalnym jak oddech. Jak zauważył kard. Martins w Lisieux: „Zanim spojrzeli sobie w oczy, długo wpatrywali się w twarz Chrystusa”. To nie tylko metafora... Po ślubie trwali przez 9 miesięcy w białym małżeństwie, żyjąc jak brat z siostrą. Odczytywali krok po kroku swe powołanie, uczyli się siebie. Ludwik z natury był obieżyświatem, niespokojnym duchem. Pochodził z rodziny wojskowej, jego ojciec był napoleońskim żołnierzem, często przenosił się z miejsca na miejsce. To mu zostało do końca. Uwielbiał podróżować. I łowić ryby. Często zabierał nad rzekę Małą (dosłownie!) Tereskę. 


Ślub o północy


– Pobrali się 13 lipca 1858 roku. O 22.00 mieli ślub cywilny w merostwie, a dwie godziny później zawarli sakrament małżeństwa. W samym środku nocy – ks. Teodor Suchoń, proboszcz chwałowickiej parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus, o Małej Teresce, jej siostrach i rodzicach może opowiadać godzinami. Wygląda na to, że on również należy do rodziny Martin. – Ślub w środku nocy to niezwykle czytelny symbol. Przypuszczam, że Zelia i Ludwik podjęli tę decyzję, bo niezwykle pragnęli komunii z Bogiem, a doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że dwa najważniejsze wydarzenia w dziejach świata: narodzenie Syna Bożego i Jego zmartwychwstanie dokonały się w nocy. U podstaw ich związku leżała głęboka świadomość komunii z Jezusem. Codzienna Eucharystia, nocne czuwania, adoracje, pomoc najuboższym. Oni doskonale wiedzieli, czym jest chrześcijaństwo.


Mieli dziewięcioro dzieci. Czworo zmarło w pierwszych latach życia. Po śmierci jednej z córek Zelia pisała: „Jestem w rozpaczy. Chciałabym również umrzeć!”.
 Pięć córek wstąpiło do klasztoru. Pierwsza za klauzurę trafiła Paulina (w klasztorze przyjęła imię Agnieszka), potem najstarsza córka państwa Martin – Maria, następnie Leonia (próbowała trzykrotnie, aż w końcu została mniszką), Tereska, a na końcu, po śmierci ojca, Cecylia. Najwcześniej zmarła Teresa. Miała 24 lata i kilka miesięcy. 


Co ciekawe, Zelia nigdy nie rozmawiała z córeczkami o życiu zakonnym. Sama nie doczekała chwili, gdy córki jedna po drugiej wybierały życie za klauzurą. Zmarła, zanim podjęły tę decyzję. 
Pisała wprost: „Kiedy przyszły na świat dzieci, nasze ideały trochę uległy zmianie, żyliśmy jedynie dla nich, one były całym naszym szczęściem. Szukaliśmy tego szczęścia tylko w nich. Wreszcie nic już dla mnie nie było trudne, świat nie był już dla mnie ciężarem. Pragnęłam mieć dużo dzieci, by je wychować dla nieba”. 
Chorowała przez cztery lata na raka piersi. Nie karmiła już Tereski – świętą z Lisieux wykarmiła „mamka”. Do końca wierzyła w cud, nawet wycieńczona chorobą, wbrew protestom lekarzy, ruszyła do groty w Lourdes. – Nie było w niej jednak cienia histerii – opowiada ks. Suchoń. – Pisała, że nawet jeśli nie będzie cudu, nic złego się nie stanie. Była absolutnie pogodzona z wolą Bożą. Wiedziała, że tylko w niej odnajdzie szczęście. 
Gdy umierała, Tereska miała 
4 lata i 5 miesięcy. Wszyscy mieszkali jeszcze wówczas w Alençon. Po śmierci Zelii przenieśli się do Lisieux, do wujka Izydora, aptekarza.


Jestem jak te ryby


Pozostało aż 217 listów Zelii do najbliższych i jedynie 12 listów Ludwika (był oszczędniejszy w słowach i nie lubił pisać). Wspólny mianownik tej korespondencji? Ogromna tęsknota, pełna ognia miłość, pasja. W pierwszym dniu 1863 roku Zelia pisała bez owijania w bawełnę: „Mój mąż to święty człowiek. Życzyłabym wszystkim kobietom takich mężów. To moje życzenia na Nowy Rok”. Innym razem, gdy Ludwik wyjechał, notowała: „Ściskam Cię z całego serca. Jestem dziś tak szczęśliwa, że Cię wkrótce zobaczę, iż nie mogę pracować. Twoja żona, która cię kocha bardziej niż własne życie” (1869) albo: „Jestem zupełnie jak te ryby, które Ty wyławiasz z wody, są poza swym żywiołem i muszą zginąć. Przez cały czas jestem myślą z Tobą. Chciałabym czym prędzej być przy Tobie, mój kochany Ludwiku. Kocham Cię z całego serca i czuję, że podwaja się moje uczucie przez to pozbawienie się Twojej obecności. Byłoby dla mnie niemożliwością żyć z dala od Ciebie” (1873).

Ludwik nie pozostawał dłużny i na kartce skrobał: „Droga przyjaciółko, czas mi się dłuży i spieszno mi do Ciebie. Twój mąż i prawdziwy przyjaciel kochający Cię na wieki”.
W liście do córki Pauliny Zelia pisała: „Chciałabym być świętą, tylko nie wiem, z której, z której strony się do tego zabrać. Jest tyle do zrobienia, a ja ograniczam się tylko do pragnień. Powtarzam sobie często w ciągu dnia: Mój Boże, bardzo chciałabym być świętą!”. 
To wystarczyło.


Modna rodzinka


Zelia i Ludwik są idealnymi patronami współczesnej rodziny – opowiada ks. Teodor Suchoń – Dlaczego? Zelia była bizneswoman, mądrze prowadziła swój warsztat, zatrudniając w nim 20 kobiet. Koronki były wówczas niezwykle cenne. Jej córki były zawsze świetnie ubrane, zgodnie ze standardami mody. A jednak – co ciekawe – ta bogata kobieta żyła oszczędnie, nigdy nie trwoniła pieniędzy. Ludwik był z zawodu zegarmistrzem i prowadził sklep z biżuterią. O jego duchowości świadczy fakt, że choć spowiednik pozwolił mu otwierać sklep w niedzielę do południa, Ludwik nigdy nie skorzystał z tej możliwości. Zelia wspominała: „I właśnie dlatego Bóg mu błogosławił”. 
Gdy interes koronczarski żony rozkręcał się, Ludwik sprzedał swój sklep, i to za takie same pieniądze, za jakie go nabył, a przecież przez lata niezwykle rozwinął ten biznes! Po co? By pomagać żonie. Jeździł po Francji, zbierając zamówienia na koronki. Odżyła w nim pasja podróżnicza. 


Dobra noc


Na Śląsku o takich ludziach mówi się: „on się stracił”. W pewnym momencie Ludwik „się stracił”. Zaczął chorować, przeżywać ogromną duchową ciemność. 
Bez słowa wychodził z domu i szedł przed siebie. Czy to objawy choroby Alzheimera czy poważniejsza choroba psychiczna? Nie wiemy. Wiemy jedno: niesamowicie cierpiał. Narażał się na nieustanne kpiny.
Tereska widziała to proroczo zza krat Karmelu. Gdy ojciec wyjechał w podróż, ujrzała w czasie wizji drogę, po której szedł zgarbiony, przytłoczony nad miarę ciężarem człowiek. Rozpoznała w nim rysy ojca. Rozpoznała rysy… Jezusa. 
Z dnia na dzień przypominał umęczonego Jezusa – wspominała Teresa. Niektórzy ludzie w Lisieux byli okrutni. Kpili: „Zwariował, bo pięć córek poszło do klasztoru”. 


Córce tych, którzy zawarli ślub w absolutnych ciemnościach, nie było oszczędzone doświadczenie nocy. Nie mogło być zresztą inaczej. „W czasie dni wielkanocnych, dni tak radosnych, Jezus dał mi odczuć, że rzeczywiście są ludzie, którzy nie mają wiary – pisała młodziutka Tereska. – Pozwolił, by duszę mą osaczyły nieprzeniknione ciemności i by myśl o Niebie, tak dla mnie radosna, zamieniła się w źródło zmagań i udręki. Trzeba przebyć ten mroczny tunel, by pojąć jego ciemności!”. 
Jej ojciec przebył ten mroczny tunel. Za córką mógł powtarzać: „Oto mgły, które mnie otoczyły: gęstnieją coraz bardziej, przenikają do mojej duszy i spowijają ją do tego stopnia, że nie potrafię już odnaleźć wdzięcznego obrazu Ojczyzny, wszystko znikło! Kiedy gnębiony ciemnościami staram się złapać oddech i przywołać wspomnienie promiennego kraju, ku któremu podążam, udręka moja tylko się podwaja”


Dlaczego długo nie ruszał proces beatyfikacyjny państwa Martin? Za przeszkodę uważano przez lata chorobę mentalną Ludwika – wylicza ks. Suchoń. – Po drugie oboje rodzice Tereski zmarli w różnych miejscach: Zelia 28 sierpnia 1877 w Alençon, a Ludwik 29 lipca 1894 w Arnières-sur-Iton. Ich procesy odbywały się więc w różnych diecezjach. Czy zostali ogłoszeni świętymi, ponieważ wychowali święte dzieci? Nie. I jednocześnie tak. Bo przecież świętość nie rodzi się w próżni. Jak musiał wyglądać ich dom, skoro wszystkie córki, jedna po drugiej, decydowały się na życie za klauzurą i poślubienie Oblubieńca?


W czasie beatyfikacji rodziców Małej Tereski, 19 października 2008 r., wspomnienie liturgiczne małżeństwa Martin wyznaczono na dzień, w którym zawarli sakrament małżeństwa. To wówczas „narodzili się dla nieba”. 
Piszę ten tekst 1 października, we wspomnienie Tereski z Lisieux. Najważniejsza lekcja, jaką od lat wynoszę z lektury jej tekstów? Wszechmocny, którego imienia Izrael nie wypowiada ze względu na ogromny szacunek, Stwórca świata trzymający w dłoni kosmos przychodzi w błahych, najbardziej niepozornych sytuacjach dnia. Przedwieczny objawia swą niezmierzoną chwałę przez drobnostki. 
Spoglądam na życie Koronczarki i Zegarmistrza, i wiem, od kogo się tego nauczyła.