Wspólna – ani wasza, ani nasza

Barbara Fedyszak-Radziejowska

|

GN 43/2015

Demokracja domaga się rywalizacji i podziałów politycznych, ale to nie oznacza, że musi rujnować więzi i przyjaźnie.

Wspólna  – ani wasza, ani nasza

Pisać o wyborach, partiach, programach, liderach i kampanii wyborczej, wiedząc, że tekst dotrze do rąk Czytelników praktycznie w dzień wyborów do Sejmu, nie wypada. Ale udawać, że niedziela 25 października nie ma większego znaczenia dla Polski, to czysta hipokryzja. Więc może warto przypomnieć, że po wyborach, niezależnie od ich wyniku, nadal będziemy Polakami i obywatelami tego samego, jednego państwa. Podzieleni, ale przecież także połączeni wspólnym losem, tożsamością, historią, nadziejami i interesami.

Poczucie wspólnoty wydaje się dzisiaj mniej ważne niż różnice. Tyle że bez niego nie byłoby sensu wybierać. Demokracja domaga się rywalizacji i podziałów politycznych, ale to nie oznacza, że musi rujnować więzi i przyjaźnie. Być może lęk o Polskę po wyborach będzie nieco mniejszy, gdy wróci świadomość, że Rzeczpospolita jest nasza i będzie taka po 25 października. Nie stanie się ani „łupem zwycięzców”, ani „oblężonym bastionem przegranych”. Nie przejdzie „na własność” żadnej partii, ani PiS, ani PO, ani PSL, ani Zjednoczonej Lewicy, ani Nowoczesnej czy Polski Razem. Będzie, jak zawsze, wspólna.

Do przypomnienia tej pozornie oczywistej prawdy skłoniła mnie lektura interesującej książki Doroty Koczwańskiej-Kality o Instytucie Pamięci Narodowej – (nie)chcianym dziecku III RP – wydanej przez krakowskie wydawnictwo Arcana. Znalazłam w niej wyważoną, wolną od dyskredytujących określeń relację (str. 179–181 i 287) z wydarzeń z 2009 roku, gdy decyzją ówczesnych „władz” doszło do „wyłączenia” IPN z obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, 20. rocznicy odzyskania niepodległości, a także wykluczenia IPN z grona organizatorów konferencji poświęconej „Solidarności” i upadkowi komunizmu w przededniu obchodów trzydziestolecia powstania związku. Ponieważ analizowałam swojego czasu materiały prasowe z lat 2008–2010, w których o historykach i prezesie IPN pisano językiem pełnym obraźliwych przymiotników, wiem, że taka powściągliwość autorki, która kierowała biurem prezesa, prof. J. Kurtyki, zasługuje na szacunek.

Dzisiaj wzajemne „hejtowanie” wydaje się regułą i metodą eliminowania rywala z debaty publicznej. Zzażenowaniem czytam i słucham tych, którzy w polityce i publicystyce posługują się epitetami, niezależnie od tego, czy są „moi”, czy „ich”. Nie akceptuję ani „debilnego uśmiechu” (o urzędującym ministrze spraw zagranicznych), ani „krętacza” (o obecnym prezydencie RP). Gdy znany publicysta pisze: „dlaczego oddajemy (?) im (!?) Polskę (…) i jesteśmy w tym starciu bezradni”, a córka pani premier zapowiada emigrację do Kanady, „jeśli PiS przejmie władzę”, to pytam, dlaczego straszy się Polaków „starciem” i „przejęciem władzy”, gdy chodzi przecież o normalne, demokratyczne wybory? Można odnieść wrażenie, że doprowadziliśmy polską politykę do granicy, za którą demokracja przestaje być racjonalnym sposobem kontrolowania władzy i kojarzy się wyłącznie z wielkim zagrożeniem. Wybory nie są kataklizmem, wojną domową „o wszystko”. Po 25 października Polska będzie tak samo piękna i bezcenna…

Ato, że pojawi się nowa opozycja i nowa większość sejmowa? To przecież normalne. Opozycja zajmie się kontrolowaniem rządzących, a władza – realizacją programu i spełnianiem przedwyborczych obietnic. Jeżeli Polacy rzeczywiście przekażą władzę tym, którzy w sejmowych głosowaniach opowiedzieli się przeciw ratyfikacji konwencji antyprzemocowej, przeciwko ustawie regulującej kwestię sztucznego zapłodnienia oraz ustawom o uzgodnieniu płci, związkach partnerskich czy aborcji (odsyłam do zestawienia w GN 18 X 2015), to zmiana ustawodawstwa nie będzie ani powrotem do „średniowiecza”, ani odwetem. Tak działa demokracja i mamy prawo korzystać z jej możliwości. Wybory nie są „złem koniecznym”. Nie przeprowadzamy ich co 4 lata tylko dlatego, że w Europie „inaczej nie wypada”. Przyznaję, że jest jeden, wyjątkowo trudny problem, który ma prawo budzić lęk zwolenników PO. Powrót do wyjaśnienia przebiegu katastrofy smoleńskiej będzie dla nich traumatycznym przeżyciem.

Ta katastrofa jest tak uwikłana w politykę międzynarodową i nasze wewnętrzne podziały, że jej pełne wyjaśnienie wydaje się niewyobrażalne. Ale suwerenne państwo nie może udawać, że sprawa została „zamknięta”. W „Rzeczpospolitej”(w dodatku „Plus Minus” 10/11 X) opublikowano rozmowę z Piotrem Marciniakiem, który 10 kwietnia 2010 r. był zastępcą ambasadora Bahra w Moskwie. O reakcji polskiego państwa na tę tragedię mówi tak: „nie akceptuję tezy, że po katastrofie smoleńskiej państwo zdało egzamin”, „moim zdaniem zupełnie go nie zdało, ja rozumiem, skala katastrofy przekroczyła wszelkie wyobrażenia, ale jednak poziom chaosu, kompletnego niepanowania nad sytuacją był przygnębiający (…). Byłem przekonany, że po pierwszych godzinach będzie ona (improwizacja) ustępowała (…).

Było dokładnie odwrotnie (…). Chaos trwał”. Ta rozmowa pozwala wierzyć, że odbudowanie wspólnoty nawet w tej sprawie jest możliwe. Dzisiejsza opozycja po wygranych wyborach będzie potrzebowała społecznego przyzwolenia dla zmian, także dla wznowienia zaniedbanego śledztwa. Będzie potrzebowała akceptacji wspólnoty narodowej, zarówno „naszych”, jak i „waszych”. Bo ani „nasi”, ani „wasi” nie są i nie będą „właścicielami” Polski, niezależnie od wyniku wyborów i rozmiarów zwycięstwa. W wyborach przekazujemy politykom tylko mandat do rządzenia. I nic więcej.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.