To się nie da!

Marcin Jakimowicz


publikacja 24.10.2015 06:00

Też tak macie? W chwili, gdy bezradnie kapitulujecie i zrezygnowani odwracacie się na pięcie, nagle przychodzi rozwiązanie? Odgórna 
oferta „Last minute”?


Bracia z najmłodszej gałęzi franciszkańskiej rodziny „Renewal” pracują wśród ubogich ludzi.
– Bóg nam zawsze pomaga. Trzeba mu tylko w ciemno zaufać – mówią Bracia z najmłodszej gałęzi franciszkańskiej rodziny „Renewal” pracują wśród ubogich ludzi.
– Bóg nam zawsze pomaga. Trzeba mu tylko w ciemno zaufać – mówią
henryk przondziono /foto gość

Zacznę od osobistej wycieczki. To prehistoria, czas, gdy nagrywałem wywiady do książki „Radykalni”. Pojechałem do Warszawy na spotkanie z Darkiem Malejonkiem, legendą rodzimej sceny reggae. Był październik, potwornie zimno, na zewnątrz wszystkie odmiany szaroburości. Czekałem na niego pod kościołem paulinów przy ul. Długiej pięć minut. Nie przyszedł. Dziesięć minut – muzyka nie było. Piętnaście minut, dwadzieścia. Po półgodzinie byłem wściekły, rozżalony jak dziecko. „Kurczę, co to za chory pomysł z książką? – podobne myśli bombardowały mą głowę. – Skończyłem prawo, nie jestem żadnym dziennikarzem. Po co ruszałem taki kawał?” Minęło pół godziny – Malejonka nie było, czterdzieści minut – wciąż to samo.

„Pięć po dwunastej” nie wytrzymałem. Zrezygnowany odwróciłem się na pięcie, by wrócić na Dworzec Centralny. „Ubzdurałem sobie jakąś książkę. Wracam”. Ruszyłem. Nagle zobaczyłem, że ulicą maszeruje Tomek Budzyński, lider Armii, który mieszka na co dzień… w Poznaniu. „To zrób ze mną wywiad” – rzucił. Tak zrobiłem. Z nim również planowałem rozmowę, ale w zupełnie innym czasie. Pan Bóg „podesłał” mi go wcześniej. Przypadek?


Po kilku dniach zadzwoniłem do Darka Malejonka, by wyjaśnić sytuację. Przepraszał, wypadł mu jakiś koncert. Umówiliśmy się na spotkanie za miesiąc. Przyjechałem i… sytuacja się powtórzyła. Czekałem znowu pięć minut, dziesięć, piętnaście… I znów w chwili, gdy chciałem już wracać do domu, otworzyły się drzwi kościoła na Długiej i wyszedł z nich… Grzegorz Wacław „Dziki”. Rzucił: „To dziś zrobisz wywiad ze mną!”.

Nieprawdopodobna sytuacja. 
Nie mam najmniejszych pretensji do Darka. Kibicuję mu na każdym kroku. Bóg posłużył się tym, że nie przychodził na spotkania, by pokazać mi, kto tu rozdaje karty. Reagował za każdym razem, gdy kompletnie zrezygnowany wycofywałem się na z góry zaplanowane pozycje.


Last minute


– Bóg często interweniuje w ostatnim momencie. Wiem coś o tym – uśmiecha się sercanin Michał Olszewski. – Wiele razy doświadczałem tego na przykład w czasie egzorcyzmu. Gdy zrezygnowany „odpuszczałem”, przychodziło całkowite uwolnienie. Opowiem o jednej świeżutkiej historii: kończyliśmy budowę siedziby Profeto.pl (radio, portal itd.). Zbliżały się święta. Musiałem opłacić wykonawców. Brakowało mi, bagatela, 250 tys. zł. Byłem zrezygnowany. Jak powiem tym ludziom, że nie mam pieniędzy? I to na tydzień przed świętami? Zacząłem się modlić: „Boże, do kogo mam uderzyć? Muszę opłacić kilkadziesiąt osób, których rodziny bardzo czekają przed świętami na pieniądze”. I wtedy w czasie modlitwy przyszły mi na myśl dwie konkretne osoby. Dwie kobiety.

Napisałem do nich SMS-y, prosząc o kontakty do jakichś zamożnych osób, u których mógłbym wyżebrać (to dobre słowo!) pieniądze. Jedna z nich odpisała: „Niestety, nie znam takich osób”. Druga napisała to samo, tyle że z dopiskiem: „Dziś do godziny 17 na wasze konto powinno trafić 250 tys.”. Jechałem akurat samochodem i gdy przeczytałem te słowa, musiałem zatrzymać się na poboczu. Zacząłem płakać jak bóbr. Zadzwoniłem do tej kobiety i w czasie rozmowy znów się rozkleiłem. Usłyszałem krótkie: „Księże, proszę mi nie dziękować”.


Inna historia? Kiedyś, tuż przed wakacjami, by ogarnąć wszystkie akcje duszpasterskie, pożyczyłem samochód. Na cele ewangelizacji – wspomina ks. Michał. – Przełożeni martwili się trochę, skąd wytrzaśniemy kasę na paliwo. Ale pomyślałem: „Jezu, to Twoja sprawa. Ty się martw!”. Jechałem do Olsztyna, gdy nagle włączyła się lampka rezerwy paliwa. Koniec benzyny. A ja nie mam ani grosza. Mówię: „Jezu, działaj! Zatroszcz się!” i w tym momencie dostaję wiadomość od znajomego, zawodowego kolarza. Pisze: „Michał, przesłałem ci właśnie 3 tys. na działania ewangelizacyjne”. Odpisałem: „Świetnie, bo pożyczyłem na cele ewangelizacji samochód i właśnie skończyła mi się benzyna”. A on na to: „To doślę ci jeszcze trzy”.

Zrobiłem od razu przelewy: tysiąc wysłałem przełożonemu z dopiskiem „Dla niedowiarków” (śmiech), na koszulki na ewangelizację nadmorską, dla jednej biednej rodziny i na paliwo. Dwa miesiące później od tego samego człowieka otrzymaliśmy nowy samochód…


Nosiło mnie, aż odpuściłam


– Poczucie bezsilności jest naszą siostrą. Żyjemy sobie na co dzień i świetnie się znamy – opowiada s. Anna Bałchan, założycielka Stowarzyszenia „PoMoc”, pracująca z kobietami, które wylądowały na ulicy. – Na co dzień towarzyszymy ludziom megaporanionym, więc często stajemy pod ścianą, w poczuciu kompletnej bezsilności. Tylko wiara pomaga nam iść dalej. Tylko ona podpowiada: „Anno, to nie twoja wojna, nie twoje dzieło”. 


Przez lata czułam, że mną „szarpie”. Pracowałam w duszpasterstwie, czułam się jak ryba w wodzie, ale wiedziałam, podskórnie czułam, że to nie jest to, że Bóg powołuje mnie do czegoś innego. Wybrałam Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej m.in. ze względu na to, że jego charyzmatem była od początku praca z kobietami. Full serwis dla kobiety. Zgromadzenie posyłało mnie do pracy z kobietami, ale napotykałam tak gigantyczne przeszkody, trudności, schodki, że czułam się wykończona tą ciągłą walką. Czułam sporo złości, napotykałam potężny opór materii. Szarpałam się. Byłam kompletnie rozdarta. I wtedy do zgromadzenia przyjechał rekolekcjonista. W czasie spowiedzi, po wysłuchaniu litanii moich żalów i skarg, powiedział: „Czy jesteś w stanie to dzisiaj zostawić?”. Zbaraniałam. „Jak to zostawić? Przestać się tym zajmować?” „Tak – odparł spowiednik. – Jeśli to jest Boże dzieło, sam o nie zadba”.


Myślałam, że pójdzie jak z płatka, że powiem: „oddaję Ci wszystko” i zacznę fruwać lekka jak piórko. „Nosiło mnie” przez cały tydzień. Przyszedł jakiś klin: nie byłam w stanie wypowiedzieć tych słów. Szarpałam się. W końcu po tygodniu wyzywania, walki (ja bardzo kłótliwa baba jestem) powiedziałam: „OK. Zostawiam to. To nie moje dzieło. Odpuszczam”. I wtedy coś pękło. Poczułam się wolna. Przyszedł pokój. Grupa ta sama, miejsce to samo, sytuacja ta sama, ale ja spojrzałam na to inaczej. I wtedy wszystko nabrało ogromnego przyspieszenia.


Kilkanaście lat temu dostałyśmy dom, w którym dziś pracujemy – opowiada s. Anna. – Szukałyśmy budynku, nie mając kasy. Znalazł się cudem. Wyremontowaliśmy go. Wszystko poza kaplicą (jak znajdziesz sponsora na remont kaplicy?). Poprosiłam naszego „fachmana” o sporządzenie kosztorysu, ile będzie wynosił remont kaplicy. Zrobił to. Tego samego dnia nasza przełożona, nic nie wiedząc o moich poczynaniach, rozmawiała z abp. Damianem Zimoniem. „Kiedy poświęcenie budynku?” – zapytał. „Jak tu święcić, jak nie ma kaplicy?” – odparła. Po kilku dniach znów się z nim spotkała, a on nagle wręczył jej kopertę. Przyniosła ją do naszego ośrodka. Otworzyłyśmy i okazało się, że było dokładnie tyle, ile w kosztorysie. A przecież wszystko działo się poza nami!


Skok na główkę!


– Z czego się utrzymujemy? A bo ja wiem? – drapie się po głowie franciszkanin o. Albert Osewski (pochodzi z Ełku, przez lata był uzależniony od narkotyków). – Kiedyś mieliśmy aż 600 tys. dolarów długu. Ufaliśmy, że Bóg nie zostawi nas na lodzie. I niespodziewanie, dosłownie w ostatnim momencie, ktoś anonimowy wypisał nam czek na… milion dolarów.


Południowy Bronx. Czerwona cegła, zewnętrzne schody przeciwpożarowe. Gęsto od agresji. Policja szacuje, że ok. 70 proc. chłopaków ma broń. Taki sam procent dzieciaków wychowuje się bez ojca. Na ulicach można spotkać ubranych w szare habity braci z najmłodszej gałęzi franciszkańskiej rodziny „Renewal” (Odnowa). Ich charyzmatem jest praca z najuboższymi i ewangelizacja przez muzykę. 
– Gdy przyjechała do nas Matka Teresa z Kalkuty, zapytaliśmy: „Matko, a z czego będziemy żyć?”. „Nie martwcie się – odparła – Pan Bóg ma sporo pieniędzy” – opowiada o. Albert.

– Bóg nam rzeczywiście pomaga. Jedyny warunek? Trzeba zaufać w ciemno. „Rzucić się ze schodów”. On cię złapie. 


To nie moje!


Siostra Gertruda nie potrafiła zasnąć. Dygotała. Jej serce waliło jak szalone. Zbyt wiele zdarzyło się ostatniego wieczora. Od miesięcy jej zgromadzenie (wspólnota sióstr służebnic Bożego Miłosierdzia) modliło się za kapłanów przeżywających potężne duchowe zawirowania. Wczoraj przyjechał jeden z nich. „Postanowiłem rzucić kapłaństwo” – wypalił na dzień dobry. Przyjazd do sióstr był dla niego ostatnią deską ratunku. – Proszę wejść do naszej kaplicy – zaproponowały mniszki. Same zaczęły szturm do nieba. Nagle zerwał się potężny wiatr. Huknął tak mocno, że stojąca przy klasztorze stodoła zatrzeszczała i runęła na dom mniszek. Gdy wybiegły na zewnątrz, ujrzały, że roztrzaskana budowla nie uszkodziła klasztoru, ale zatrzymała się tuż przy… figurze św. Józefa.

Przełożona zgromadzenia nie mogła zasnąć. Jej głowę bombardowały tysiące myśli. „Co my możemy, małe sierotki? Stoimy na pierwszej linii frontu… Kim jesteśmy wobec potęgi Złego?” – lamentowała. Czuła się rozdarta. Po kilku godzinach usiadła na łóżku zmęczona. Wzięła głęboki oddech i westchnęła: „A niech tam. Zostawiam to Tobie. Jeśli chcesz, niech się to wszystko zawali. Czy to moja własność?”. „I wtedy – opowiadała mi mniszka – moje serce ogarnął wielki pokój. Poczułam się wolna i wreszcie przestałam się szarpać”.

TAGI: