Na wysokiej połoninie

Grażyna Myślińska

|

GN 31/2015

publikacja 30.07.2015 00:15

Nie ma piękniejszego widoku niż cioban (baca) prowadzący stado owiec na karpackiej połoninie. I nie ma chyba cięższej harówki niż jego praca.

Wyprowadzanie owiec na karpackie pastwiska Wyprowadzanie owiec na karpackie pastwiska
Grażyna Myślińska

Czy pies zastanawia się nad tym, czy ma szczekać, czy może przypadkiem miauczeć? – pytaniem na pytanie odpowiada don Vasile, cioban, czyli uczenie mówiąc, kierownik zorganizowanej gospodarki szałaśniczo-pasterskiej, polegającej na wypasaniu owiec w Karpatach. – Tak samo jeśli ktoś się urodził jako pasterz, całe życie będzie pasterzem. Mój dziadek był ciobanem, ojciec też, teraz kolej na mnie. Kornel, mój syn, do tego się tu właśnie przygotowuje. Ja swojego zawodu nie wybierałem, on jest moim przeznaczeniem – dodaje.

Pracowity poranek

Jemy śniadanie, mamy chwilę, żeby porozmawiać. Jest początek lipca, dochodzi 10.00, więc słońce, nawet tu, wysoko na połoninie, już zaczyna przygrzewać. Za nami 6 godzin pracy. Dzień zaczął się przed brzaskiem, o 3.30. Gdy tylko niebo zaczynało jaśnieć, w szałasie, zwanym tu styną, zaczął się ruch. Don Vasile rozdmuchał żar i dołożył do ognia. Oszczędnie gospodarując wodą, którą przynosi się w wiadrze z potoku, przemyliśmy twarze i ręce. Narzuciliśmy na grzbiet kurtki, bo powietrze było aż za rześkie. Na powitanie przybiegły kudłate psy, radośnie otrząsając się z rosy. 400 owiec przywitało nas donośnym pobekiwaniem. Zaczęliśmy od dojenia. Doili wszyscy: don Vasile, jego syn Kornel, chrześniak Florin i bratanek Matei. Po 100 sztuk na każdego. Dojenie owcy nie trwa długo. Wyciąga się owcę z dziury w zagrodzie, kilka strzyków mleka do kubeczka, klepnięcie wydojonej w zadek, żeby sobie poszła, i następna. Czekające na dojenie owce poganiał Alexandru, wydojone odbierał i zapędzał do zagrody Matei.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.