Obłęd Edwardsa

Joanna Bątkiewicz-Brożek

|

GN 27/2015

publikacja 02.07.2015 00:15

To nie Edwards, a prof. Petrucci pierwszy doprowadził do pozaustrojowego zapłodnienia. Ale kiedy Watykan ostro zareagował, włoski naukowiec wycofał się z badań. Brytyjczyk zaś brnął na ślepo: „Musiałem sprawdzić, czy to Bóg, czy naukowcy mogą stwarzać człowieka. I okazało się, że to my!” – mówił. Kim był i jak powstawało pierwsze dziecko z probówki? Czym okupiona jest ideologia in vitro?

Profesor Robert Edwards, twórca in vitro, i Louise Brown – pierwsze dziecko urodzone w wyniku zastosowania tej metody Profesor Robert Edwards, twórca in vitro, i Louise Brown – pierwsze dziecko urodzone w wyniku zastosowania tej metody
Stringer /REUTERS/east news

Robert Edwards, uważany za ojca in vitro, był rozpalony żądzą zapanowania nad ludzkim życiem. W laboratorium chwytał się niemal wszystkiego, próbował mieszać tkanki ludzkie ze zwierzęcymi, zapładniał pacjentki własną spermą, w setkach niszczył życia ludzkie.

Nie prowadził badań nad płodnością ludzką, bo go to nie interesowało. Brytyjski biolog (nie był lekarzem!) chciał dowieść światu, że jest większy od Boga. To był jego cel. Sam się do tego przyznał. W rozmowie z brytyjską prasą dwukrotnie powiedział: „W stworzeniu ludzkiego embrionu w laboratorium chodziło mi o coś więcej niż przeskoczenie ludzkiej niepłodności. Chciałem wiedzieć dokładnie, kto tu jest odpowiedzialny za dawanie życia, czy sam Bóg, czy naukowiec. I dziś nie mam wątpliwości, że to my. Ależ zaskoczyłem totalnie papieża. A teraz tyle samo katolików co i protestantów bez problemów przychodzi do nas po dziecko”.

Od początku jego badania budziły ostry sprzeciw lekarzy, embriologów, biologów, studentów. „Atakowali go nie religijni fanatycy, ale koledzy po fachu. Byłem asystentem Boba, na uczelni wypraszano nas nawet z pokoju, gdzie piło się w czasie przerwy herbatę” – opowiada Martin Johnson w wywiadzie dla brytyjskiego „The Guardian”. Edwards nic sobie z tego nie robił, ślepo brnął do celu. Medical Research Council w 1971 roku nałożył na niego kary i odciął od środków na badania. Dotacji odmówił mu także brytyjski rząd. A kiedy urodziła się Louise, pierwsze dziecko z probówki, na dwa lata zakazano mu badań. Edwardsa to jedynie zapaliło, zdobył środki z prywatnego źródła z Ameryki. Nie miał przypisywanej mu intencji uszczęśliwienia ludzkości. Sterowała nim pycha, by osiągnąć sukces naukowy. Ale kiedy 25 lipca 1978 r. wyszedł przed Oldham Hospital z Louise na ręku, świat powoli zaczął bić mu pokłony.

Od chomika do człowieka

Robert Edwards rodzi się w 1925 r. w Anglii. Rodzice zaszczepiają w nim pęd do nauki. Oboje pracują w Yorkshire, ojciec przy budowie torów kolejowych, matka jako maszynistka. Dwóch synów, w tym Boba, posyłają do Manchester Central High School dla chłopców. Bob musi przerwać edukację i w 1943 r. wstępuje do armii. Służy w oddziałach w Palestynie. Po powrocie idzie najpierw na rolnictwo w Walii, ale zawiedziony brakiem „naukowego rygoru na uczelni” zmienia kierunek na zoologię w Edynburgu. Pasjonuje go genetyka. U prof. Conrada Waddingtona, słynnego wówczas na Wyspach genetyka, zdobywa dyplom na Edinburgh University. Pracuje tu nad eliminacją genetycznych defektów u zwierząt. Tu poznaje swoją przyszłą żonę, Ruth Fowler, wnuczkę laureata Nagrody Nobla z chemii i fizyki Ernesta Rutherforda. Pochodzący z Nowej Zelandii naukowiec jako pierwszy w świecie potwierdził istnienie jądra atomowego. Ruth i Robert biorą ślub w 1954 roku. Wkrótce urodzą się ich córki: Caroline, Jenny, Sarah, Meg i Anna (dziś Edwardsowie oboje nie żyją, ale mają 12 wnucząt). Ruth pomaga Bobowi w pracy nad indukcją owulacji najpierw u myszy i królików, potem u kobiet. Bo Bob już wtedy myśli o stworzeniu ludzkiego embrionu pod mikroskopem. Podaje myszom hormony, by pobudzić je do owulacji. Pewnego dnia idzie do kolegi ginekologa: „Daj mi ludzkie komórki od jakiejś pacjentki” – prosi bez ogródek. „A po co?” – pyta lekarz biologa. Edwards kluczy. Kiedy wydusza z siebie, że chce z ludzkich komórek rozrodczych zabrać tkankę, która pomoże dojrzeć komórkom zwierzęcym, kolega wyrzuca go za drzwi. „Więcej do mnie nie przychodź”. Edwards nie daje za wygraną. Spotyka dr Molly Rose. To ona jest przy porodach jego córek, przyjaźnią się. Lekarka zgadza się by pod pretekstem badań pobrać od pacjentki komórki jajowe dla Edwardsa. Ale pobrane jajeczka są niedojrzałe. Edwards hoduje je i odżywia najpierw przez 12, a w kolejnych próbach 25 godzin. Do zapłodnienia u zwierząt z użyciem ludzkich tkanek na szczęście nie dochodzi.

W laboratorium za ścianą pracuje dr Bavister. Opracowuje technikę odżywiania spermy chomików, by móc zapłodnić nią pod mikroskopem jajeczka samic. „Przyszedł do mnie Bob – relacjonuje dr Bavister – i pyta: »Barry, czy nie moglibyśmy spróbować twojego sposobu z chomików na ludziach?«. Miał ogień w oczach. Spróbowaliśmy. I to działało. Odkrył, że dotąd nic mu nie wychodziło m.in. z powodu niskiej kwasowości podłoża, na którym miało dojść do przeniknięcia plemników do komórek jajowych. »Eureka!« – krzyczał Robert, kiedy się udało”.

W 2008 r. na jednym z kongresów medycznych Edwards wrócił do tamtej chwili. To, co powiedział, dowodzi, że miał świadomość, że nie pracuje tylko na komórkach, ale ma przed sobą człowieka: „Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy spojrzałem w mikroskop i zobaczyłem coś przezabawnego w tworzących się kulturach…Ludzka blastocysta gapiła się prosto w moje oczy. Mały człowieczek. Pomyślałem: dokonałem tego!”.

To jeszcze nie jest pełen sukces. Teraz trzeba ludzką blastocystę sztucznie odżywić, pozwolić jej dojrzeć, musi ulec podziałom (to, co dzieje się dotąd tylko w ukryciu, w organizmie matki, po raz pierwszy zostaje odarte z tajemnicy i sprowadzone do szkła i mikroskopu). Na początku Edwards hoduje embriony, nawet do dziesięciu, na tzw. szalce Petriego (tak w klinikach in vitro opisuje się ten proces: hodowla embrionów ludzkich). Po czym selekcjonuje te najsilniejsze, gotowe do transferu do macicy kobiety. Wiele nie przeżywa nawet kilku godzin na szalce. Edwards wylewa je do ścieków. Po kilkunastu razach udaje mu się embriony doprowadzić do takiej postaci, by przenieść je do macicy kobiety. Do tego kroku Edwards potrzebuje już medycznego wsparcia. Patrick Steptoe, ginekolog, pionier chirurgii laparoskopowej, jako jedyny daje się wciągnąć w ten obłęd.

Edwards i Steptoe podejmują 100 nieudanych prób, niszcząc ponad tysiąc ludzkich istnień (na każde nieudane zapłodnienie przypadało ponad dziesięć wyrzuconych embrionów). Po setnej próbie pierwsza pacjentka zachodzi w ciążę. Ale dziecko trzeba usunąć, bo zaczyna rozwijać się poza macicą, w jajowodzie.

Dr Bavister relacjonuje dla „New York Timesa”: „Każdy inny naukowiec dawno by się poddał, ale on nie odpuszczał”.

Edwards pracuje dalej. Steptoe podrzuca mu jajeczka kobiet, które wcześniej pobiera od swoich pacjentek w czasie zabiegów laparoskopowych w Oldham Hospital (niektóre nie były nawet tego świadome). Edwards zaś łączy je z własnym materiałem genetycznym, czyli swoją spermą, pod mikroskopem kilkadziesiąt kilometrów od szpitala Oldham. Ale panowie mają za mało żeńskich komórek. Podają więc pacjentkom drastyczne dawki hormonów. Do badań włącza się Jean Purdy, technik pielęgniarz. Ta trójka doprowadza do narodzin Louise Brown. Jej rodzice Lesley i John Brown starają się o dziecko przez 15 lat. Nikt jednak nie diagnozuje u nich przyczyn niepłodności. W listopadzie 1977, po pięciu latach niepowodzeń, Edwards wsiada w pociąg z ludzką blastocystą utworzoną pod mikroskopem z materiału genetycznego od Brownów. Tworzący się ludzki embrion wiezie w naczyniu, w kieszeni marynarki do Oldham. Transfer się udaje. Dziewięć miesięcy później, w nocy z 24 na 25 lipca, przed Oldham Hospital kłębi się tłum fotoreporterów. Edwards i Steptoe po raz pierwszy się boją. Nie ma wtedy dokładnego usg. Naukowcy są świadomi ryzyka, że dziecko może urodzić się chore. Edwards wychodzi więc wieczorem przed szpital i odprawia dziennikarzy. „Nic nie będzie się w najbliższych godzinach działo” – mówi. Po czym skręca w boczną uliczkę i tylnym wejściem wraca do szpitala. Steptoe nie wytrzymuje napięcia. Podejmuje decyzję o cesarskim cięciu. Lepiej, aby zobaczyć dziecko bez obecności prasy.

Lekarz i biolog są przygotowani na ewentualną "aborcję postnatalną", czyli po prostu zabicie dziewczynki, gdyby urodziła się z defektami. Mogłoby to zakończyć badania nad in vitro. Louise jest jednak zdrowa. Sensacja obiega świat. I niemal natychmiast jest reakcja Watykanu: urodzenie się Louise to „wydarzenie, które może mieć poważne konsekwencje dla ludzkości”, gdyż m.in. „rozdziela małżeński akt seksualny od prokreacji”. „Gdyby to było złem, chyba Bóg nie dałby nam dr. Steptoe i Edwardsa” – komentuje reakcję Watykanu ojciec Louise.

Edwards po kolejnych nieudanych próbach sprowadza na świat następne dziecko Alastair Montgomery oraz Natalie, siostrę Louise.

Logika z piekła

Mimo sukcesu Edwards i Steptoe nie stają się bohaterami. Naukowcy dosłownie linczują ich obu. James Watson, odkrywca DNA, zdobywca Nagrody Nobla, kilkakrotnie ostrzega Edwardsa: igrasz sobie z człowiekiem, to, co robisz, to czyste ludobójstwo! Naukowiec, ojciec najważniejszego odkrycia w medycynie XX wieku, przestrzega Edwardsa, że in vitro to brama do genetycznych defektów nie tylko u urodzonych po sztucznym zapłodnieniu dzieci, ale dla przyszłych pokoleń. Watson już wtedy mówi, że u wielu dzieci choroby dadzą znać w późniejszym okresie ich życia (potwierdzają to dzisiaj pediatrzy). Kto przytacza te słowa? Watson mówił tym samym głosem co Kościół katolicki.

Ówczesny rzecznik Watykanu jasno określa stanowisko Stolicy Apostolskiej: to, co robią naukowcy przy sztucznej prokreacji, to mordowanie ludzi. Watykan przypomina wtedy historię prof. Daniela Petrucciego. To on dokonał pierwszej próby sztucznego zapłodnienia w 1961 r. Włoski embriolog ludzki płód hodował przez 60 dni w tzw. szklanej macicy. Przerwał doświadczenie, kiedy dziennik „L’Osservatore Romano” stanowczo potępił jego działania i zarzucił mu „ingerencję w to, co jest wyłącznym prawem i przywilejem Boga”. Petrucci wycofał się natychmiast ze swoich badań. Edwards brnął dalej, bo właśnie o odebranie Bogu prawa do stwarzania mu chodziło.

Edwardsa nie powstrzymują ani reakcja kolegów, ani nakaz rządu, który na dwa i pół roku zawiesza biologa w pracy. „Steptoe i Edwards rozważali emigrację do USA” – wspomina dr Macnamee. Byli studenci Edwardsa mówią dziś: „Mieliśmy poważne wątpliwości co do słuszności działań dr. Edwardsa. Takich eksperymentów z człowiekiem się po prostu nie robi. Ze względu na godność”.

Ciekawe, że naukowiec zaślepiony swoją ideą po 20 latach sam przyznał, że obaj ze Steptoe nie byli co prawda pewni, jakie będą konsekwencje zdrowotne dla populacji ich eksperymentów, „ale tak nas to pociągało, że musieliśmy iść dalej”. W wywiadzie dla „Nature Medicine” w 2001 r. mówił, że już na początku wszystkiego „etycy bili na alarm, że sprowadzimy tak na świat dziesiątki chorych dzieci, że oszukujemy niepłodnych rodziców, dając im złudne nadzieje”. Dziś okazuje się, że krytycy Edwardsa mieli rację. Według danych brytyjskiego Departamentu Zdrowia z 3 milionów 800 tysięcy poczętych in vitro dzieci w latach 1992–2006 urodziło się żywych tylko 122 tysiące, czyli tylko 3,21 proc. poczętych tą metodą istot ludzkich.

Edwards był świadomy, że w  in vitro wpisana jest śmierć. Mówił o towarzyszącej jej aborcji. To ciekawy szczegół, bo dzisiaj wykonujący in vitro lekarze wypierają to określenie. A używał go sam ojciec in vitro! Edwards szukał sojuszników i poparcia w Kościele anglikańskim. Niczego nie wskórał. Presja i krytyka były na tyle ostre, że naukowiec zaczął skarżyć kolegów za zniesławienie do sądu. Bywało, że wnosił po osiem spraw dziennie.

W rozmowie z „Corriere della Sera” w 1999 r. mówił: „Wrogiem in vitro nie jest ani polityka, ani religia, a ewolucja i postęp. To one skomplikowały reprodukcję człowieka, przyczyniły się do męskiej bezpłodności, do tego, że kobieta w czasie cyklu produkuje już tylko jedno jajeczko; w przeciwieństwie do tego, co dzieje się u zwierząt, zdolności implantacji embrionów w macicy są ograniczone”. I dodał: „Ale najważniejsze, że in vitro się udało …”.

Włoskiej gazecie Edwards opowiada o swoim poparciu dla klonowania ludzi, dla eksperymentów na komórkach macierzystych pobranych z ludzkich embrionów. Popiera handel ludzkim materiałem genetycznym i „sprzedaż brzuchów”, czyli surogatki. Trudno brnie się przez taki gąszcz niedorzecznych wręcz i niehumanitarnych twierdzeń.

Kiedy w 2010 r. Edwards dostał za in vitro Nagrodę Nobla (nota bene lekarze wstrzymywali przez ponad dekadę przyznanie mu tego trofeum), przewodniczący Papieskiej Akademii Życia, abp Ignazio Carrasco de Paula, powiedział: „Z punktu widzenia nauki to jest osiągnięcie. Ale jakie? Kto na nim zyska i straci? Bez Edwardsa nie byłoby m.in. rynku oocytów, zamrażarek pełnych embrionów ludzkich, czekających na przeniesienie do macicy, na wykorzystanie do badań lub na śmierć, w opuszczeniu i zapomnieniu przez wszystkich. Nie byłoby tylu morderstw”.

Aż trudno uwierzyć, że z czasem wielu ginekologów zaczyna wpatrywać się w Edwardsa jak w boga. Przypisują mu ideę, której nie miał, że „jego celem było niesienie nadziei niepłodnym rodzicom”. Edwards konsekwentnie temu zaprzeczał. Powtarzał, że „osiągnął coś, co tylko Bóg potrafi”. I to jest jego sukces… Logika rodem z piekła. Na niej medycyna zbudowała wielki przemysł in vitro.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.