Przez wiele lat byłam martwa

publikacja 29.04.2015 12:11

Tak, to dzieję się naprawdę. Egzorcyzmy się nie skończyły. Ksiądz wciąż stoi nade mną i modli się. I te osoby, które modliły się z księdzem, też tam ciągle są i wciąż nieustannie modlą się.

Przez wiele lat byłam martwa

Tego dnia nie planowałam spowiedzi. Moja ośmioletnia córka  przygotowywała się do rocznicy komunii św. "Mamo, a dlaczego ty  się nie spowiadasz? "  "Przecież właśnie idę ... " powiedziałam zaskoczona sama swoją decyzją, bo rozmowa z córką odbyła się na wprost "wolnego" konfesjonału. Nie miałam wyjścia. Nie miałam nawet czasu żeby pomyśleć. Do dziś pamiętam to spotkanie dokładnie, minuta po minucie.  Przeczuwałam mgliście, że  Jezus Chrystus Żywy jest wśród ludzi, ale żyłam w przekonaniu, że nigdy nie podejdzie do mnie.  Nikt mi nie powiedział, że to on czeka, aż ja podejdę do Niego. Miałam przy tym mocną obstawę „anielską”.  Czwórka moich zmarłych przed narodzeniem dzieci podpierała mnie mocno za łokcie i robiła wszystko żebym się nie cofnęła. Jedno z nich to Józek, który zmarł trzy miesiące po swoim poczęciu. Miał urodzić się w pierwszej połowie kwietnia 2008 r., dokładnie w dniu, kiedy wypadał w kwietniu pierwszy piątek miesiąca. W tym dniu dokładnie, kiedy odprowadziłam, jak co miesiąc, moją ośmioletnią córkę do kościoła. Miałam jeszcze nadzieję, że ktoś wejdzie do konfesjonału przede mną i będę mogła powiedzieć, że "zajęte", a w międzyczasie zniknąć za filarem. Jednak za dużo osób niosło te nosze, żebym mogła z nich uciec.

"Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi"

Długo zastanawiałam się nad tym, co Jezus wtedy pisał palcem po ziemi. Pomyślałam sobie, że  pisał palcem po ziemi historię mojego życia, którą świetnie zna, ale która dopiero od tego momentu jest związana z Nim. Wcześniej było nieustanne NIE, dodatkowo z wykrzyknikiem. Miłość. Nie znałam wcześniej takiej Miłości. Nie spodziewałam się Jej zupełnie. Wydawało mi się, że jest niemożliwa. Miłość musi być konkretna z krwi i kości, z ciała. Inna Miłość to senne złudzenie. Nie istnieje. Miłość musi być potwierdzona mocnym dotykiem. Miłość przychodzi na chwilę i odchodzi, a potem trzeba szukać znów. Błądzić w samotności i za wszelką cenę ją zdobywać. Wydzierać siłą, bo sama nie przyjdzie. Nie do kogoś takiego jak ja. Trzeba zasłużyć na miłość, dostosować się do niej. Trzeba użyć wszelkich kłamstw po to, aby choć na chwilę ją mieć. "Wszystko jedno, co będzie potem ... nieważne, ważna ta jedna chwila, którą będę długo pamiętać" - często myślałam będąc w jej objęciach - tej jedynej, jak wówczas myślałam, miłości, na którą trzeba sobie nieźle zapracować. Miłość pełna przemocy, skupiona na sobie, nieuznająca nic poza ciałem, którego dotyka mocno aż do bólu i często do nienawiści.

Ale Jezus pisał palcem po ziemi o innej Miłości. Dopiero teraz jej się uczę. Pamiętam to spojrzenie pełne uwagi i troski. Wtedy wydawało mi się, że to ksiądz się tak przejął moim losem. Pamiętam ten ciepły i życzliwy głos, ale to nie był głos księdza.

Bicia serca nie stwierdzam

Wracają wspomnienia.  Piękne Spotkanie z Tobą.  "Bicia serca nie stwierdzam". To były słowa lekarza podczas badania USG mojego nienarodzonego syna. Te słowa brzmiały nie tylko jak informacja o Jego śmierci. Przez wiele miesięcy powtarzałam sobie te słowa nieustannie. Bo jak może bić serce z kamienia.  Moje serce z kamienia. Tak, to były Twoje słowa do mnie - Bicia serca nie stwierdzam. Powiedziałeś to mocno i dobitnie, żebym nie miała żadnych wątpliwości.Nie zostawiłeś mnie jednak samej. Pełna przeraźliwego smutku wróciłam do sali, w której inne mamy przygotowywały się do szczęśliwych porodów. Szedłeś wtedy za mną, wiem to, bo gdyby Cię tam wtedy nie było, oszalałabym. Byłam jak żywa trumna, bo kim może być ktoś, kto ma serce z kamienia, a do tego daje śmierć zamiast życia? Szedłeś za mną, ostrożnie i delikatnie, bez słowa. Płakałam przez kilkanaście godzin - byłeś tam cały czas. Nie tłumaczyłeś, nie przekonywałeś... po prostu byłeś. Potem zjawił się w szpitalu mąż i płakaliśmy wszyscy troje. A Bruno? Bruno spał spokojnie utulony w ramionach Twojej Matki.

Śmierć mojego syna w październiku 2002 r. okazała się pierwszym w życiu spotkaniem z osobowym DOBREM osobową MĄDROŚCIĄ osobową MIŁOŚCIĄ.  Może nie tak - pierwszym rozpoznanym przeze mnie spotkaniem. Wcześniej z pewnością takie były, ale moja ślepota nie pozwalała mi tego dostrzec. Dopiero w zetknięciu z tak WIELKĄ PUSTKĄ, jaka następuje po stracie dziecka, okazuje się, że można przejrzeć. „Bicia serca nie stwierdzam” - po tych słowach lekarza poczułam się jak manekin z twardego plastiku, cały wypełniony powietrzem, a nie wnętrznościami ludzkimi. Serce mojego dziecka przestało bić, a wraz z nim również moje. PUSTO było wszędzie we mnie i dookoła mnie. Teraz z perspektywy tych trzynastu lat mogę powiedzieć, że ta pustka okazała się błogosławioną przestrzenią dla osobowej Miłości. Często zastanawiałam się, jak to jest, kiedy następuje poczęcie istoty ludzkiej - powołanie jej do życia w wieczności? Dziecko umiera przed narodzeniem dla świata, ale przecież w wieczności żyje wciąż. A więc to nieprawda, co często zdawało mi się w chwilach zwątpienia, że moje ciało to żywa trumna, że dałam śmierć zamiast życia. Bóg powołał moje dziecko do życia w wieczności, a po jego śmierci tu na ziemi, wziął je za rękę i poszli gdzieś razem.

Poszli „gdzieś” razem? Zastanawiałam się również długo, gdzie może być to „gdzieś”. Wcześniej szukałam tego miejsca jak szalona za pomocą kart tarota, w gwiazdach, na kamieniach…  na nic moje poszukiwania. Znalazłam tam niestety kogoś zupełnie innego, kogoś, kto na pewno nie zająłby się moim dzieckiem, nie wziął na ręce i nie utulił. Teraz wiem, że to „gdzieś” jest bardzo blisko mnie, blisko, bliziutko i nie trzeba się desperacko rozglądać dookoła, żeby to znaleźć, trzeba zajrzeć do serca. Nic nowego nie odkrywam, ale obraz mojego syna idącego za rękę z KIMŚ, kto jest JEDYNĄ MOŻLIWĄ MIŁOŚCIĄ, MĄDROŚCIĄ I DOBREM, przekonał mnie.

Szukałam długo tego „gdzieś” ale mój syn wziął mnie za rękę i zaprowadził tam. Nie wiem do dziś, dlaczego musiał umrzeć, dlaczego nie mógł mnie tam zaprowadzić jako żywe dziecko, widocznie jednak żywe dziecko nie ma tam dostępu, mimo wszelkich swoich zalet i zdolności.

Pamiętam, że przez kilkanaście miesięcy po śmierci Brunona przychodziłam czasem w niedziele do kościoła i przyglądałam się. Nie wiedziałam jeszcze, co tam się dzieje, ale wiedziałam, że Bruno tam jest. Nie mogłam jeszcze wiedzieć o obecności KOGOŚ DUŻO WAŻNIEJSZEGO jednak, niż mój syn, ale mój syn JUŻ WIEDZIAŁ. Czułam bardzo mocno obecność mojego syna podczas tych okazjonalnych, niedzielnych wizyt w kościele. Niby znałam już wcześniej to miejsce. Jeszcze jako dziecko tam bywałam. Wiedziałam, że mój syn jest blisko, jednak nie wystarczała mi jego niewidzialna obecność. Pragnęłam mieć syna z krwi i kości, małego chłopczyka, którym można się zająć tak konkretnie po ludzku. Jednak on nie potrzebował takiej troski i trochę miałam mu to za złe. Bardzo bolesny był brak fizycznej obecności mojego syna na tych niedzielnych mszach, szczególnie patrząc na chłopców w podobnym wieku, których tam było mnóstwo. Było trudno również gdy w kierunku ołtarza ustawiała się długa kolejka osób przyjmujących komunię świętą. Wymyślałam sobie przeróżne historie na temat tych osób, żeby przetrwać ten moment i wytłumaczyć sobie, dlaczego mnie nie ma wśród nich. Nie mogłam patrzeć ani w ich stronę, ani w stronę ołtarza, przy którym stał kapłan i rozdawał komunię świętą. Nie mogłam wtedy dołączyć do procesji, bo byłam NIEWIERZĄCA, a od mojej ostatniej spowiedzi minęło chyba kilkanaście lat.  W czasie kiedy inni przyjmowali komunię św.,  siedziałam z tyłu za filarem z moim niewidzialnym synkiem, który trzymał mnie za rękę i wycierał łzy. Moje łzy płynęły i mogły stworzyć cały głęboki ocean, a ja byłam przekonana, że to łzy tęsknoty za dzieckiem. To były przecież łzy z tęsknoty i miłości za moim utraconym dzieckiem, ale dlaczego z taką intensywnością płynęły w czasie kiedy inni przyjmowali komunię świętą? Teraz powoli zaczynam to rozumieć, ale wtedy byłam zdezorientowana. Bruno jednak był najbardziej wyrozumiałą dla mnie istotą w całym wszechświecie. Byłam jego mamą przecież, pozwolił mi płakać. To nieprawda, że zmarłe dzieci nie chcą łez swoich matek. Zmarłe dzieci wiedzą dużo o swoich rodzicach. Kiedyś na jakimś spotkaniu rodziców po stracie dziecka jedna z mam mówiła, że trzeba się najpierw wyciszyć samemu, żeby usłyszeć głos zmarłego dziecka. Wtedy jeszcze nie potrafiłam się wyciszyć. Płakałam i w sercu krzyczałam z tęsknoty i pragnienia przytulenia swojego dziecka, takiego prawdziwego z krwi i kości. Takiego dziecka mi brakowało, a nie sennej mary, która przyszła nie wiadomo skąd i poszła nie wiadomo gdzie. Przez dwa lata, niemal co niedzielę, przeżywałam te udręki. W moich łzach mógłby się ktoś utopić. Ataki płaczu łapały mnie niespodziewanie, ale te niedzielne były najtrudniejsze. Jako przedstawiciel stowarzyszenia Dlaczego, które założyliśmy z innymi rodzicami po stracie dzieci w 2004 r. czasem miałam okazję rozmawiać z osobami duchownymi na temat śmierci oraz losu dzieci zmarłych przed narodzeniem oraz takich, które żyły bardzo krótko. Mówili, że prawdopodobnie to nasi mali święci, którzy wstawiają się za nas do Boga. Wyobraziłam sobie mojego Brunka, jak siedzi na kolanach Pana Jezusa i opowiada mu, że jego mama wcale nie jest taka bardzo zła, żeby jej pomóc jakoś tak bardziej namacalnie, bo bardzo się poplątała w życiu i w tych wszystkich zapętleniach straciła wzrok i nie widzi tego, co najbardziej oczywiste. Wyobraziłam sobie jak ten mały chłopczyk, pociągając Pana Jezusa za brodę, prosi: Panie Jezu Panie Jezu zrób wyjątek dla mamy, bo choć mama mówi NIE to tak naprawdę bardzo pragnie CIEBIE poznać, zobacz jak płacze! Panie Jezu, bo moja mama wcale nie płacze za mną, tylko ZA TOBĄ!

Minęło pół roku po śmierci Brunka, do objęć Pana Jezusa dołączyło następne moje dziecko. Straciłam je w trzecim miesiącu ciąży.  I choć Brunek, kiedy się urodził, miał już ręce, nogi i wszystko co potrzebne do życia człowiekowi, bo był już całkiem duży (34 tydzień ciąży), a Kasia jeszcze niezupełnie – to na kolanach Pana Jezusa była już dwójka dorodnych maluchów, śmiejących się od ucha do ucha. I teraz już dwójka małych świętych, z jeszcze większą intensywnością przekonujących Pana Jezusa, żeby nie czekał, tylko sam pomógł wreszcie. Bo Jezus nie przychodzi na siłę, kiedy ktoś nie chce. Stoi i czeka, nie chce się narzucać. Jeżeli ktoś ma wrażenie, że ktoś się mu narzuca – to na pewno nie jest to Jezus. Lecz jeśli ktoś jest tak zagubiony, że sam już nie wie, czy CHCE, czy nie chce? A  jak CHCE, to nie wie jak. Czasem w takich sytuacjach Jezus udziela ŁASKI, że nie czekając na zdecydowane TAK – otwiera komuś oczy. Po jakimś czasie dołączyła kolejna dwójka moich dzieci. Marysia i Józek. To już była mocna obstawa. Oni tam u Pana Jezusa na kolanach spędzali czas w bezczasie, a ja tu wypłakiwałam całą siebie dniami i nocami. Marysia miała szczególny DAR, jeśli można mówić o SZCZEGÓLNOŚCI w tym kontekście. Marysia miała Zespół Downa. Marysia miała szczególny DAR, bo rozpacz z jej powodu była szczególna niestety. Ona nie miała powodów, żeby wstawiać się za mną… bo ulegając w swej słabości i namowom wszystkich dookoła, sama zdecydowałam się oddać ją Panu Jezusowi. Kocham Cię, moje słońce, i tęsknię, ale nie wiedziałam co robię. NIE WIEDZIAŁAM, NIE WIEDZIAŁAM, NIE WIEDZIAŁAM. I dobrze pamiętam tą chwilę, kiedy wychodziłam ze szpitala z pustym brzuchem, ON PIĘKNY I MĄDRY szedł obok mnie i trzymał mnie za rękę. Nawet wtedy! Jak to możliwe, że ja zrobiłam najgorszą rzecz, jaką może zrobić matka – a ON wcale mnie nie zostawił samej???  Kiedy wychodziłam ze szpitala, szliśmy przez park, a ja CZUŁAM bardzo mocno czyjąś DOBRĄ obecność. Jak to możliwe? Marysiu… to Ty byłaś, moje słońce? Powiedz, że to TY.  Wiedziałaś, że nie byłam całkiem świadoma tego co robię? Moja mądra córeczko, przebacz.

Od tego momentu minęło już dziesięć lat. Dziesięć lat udręczeń. Wyobrażam sobie jednak Ciebie, Marysiu, na kolanach Pana Jezusa, przekonującą Go: „Panie Jezu, ja wiem, że mama mnie kocha i nigdy nie chciała tego zrobić, zabrakło jej sił i bardzo cierpi, myślała że ja też umrę zaraz jak Bruno, po ludzku to trudno tak czekać na śmierć kolejnego dziecka – pomóż jej!”

Tarot

Tarot. To stara historia. Nie chcę do niej wracać. Pamiętam tylko, że dzięki tym kartom poznałam go. Takiego bardzo konkretnego. Tarot pomógł mi nawiązać z nim kontakt. Dobrze wiedziałam, o kogo chodzi. Nie miałam żadnych złudzeń. Zero pomyłek. Traf w samą dziesiątkę. Niestety. To podły mistrz kłamstwa i czczych obietnic. Nie wiem teraz, co w nim może być takiego, że są osoby ulegające fascynacji. Nie ma w nim nic fascynującego, a tarot to najnudniejsza i najsmutniejsza historia świata, bo jaka może być historia świata rodem z piekła. Pamiętam, że zawsze przed każdym rozłożeniem kart, wyciągałam jedną… tak sobie wymyśliłam, że ta karta będzie mnie prowadziła dalej. Po dokładnym każdorazowym tasowaniu – karta była zawsze ta sama… diabeł.

Hippisi

Pielgrzymka Młodzieży różnych grup i kultur. Kiedyś grupa czarno-biała w pielgrzymce akademickiej z kościoła św. Anny w Warszawie.  Takie dziwne zdarzenie - miejsce nie wiadomo tak naprawdę dokąd prowadziło i prowadzi wciąż.  Trochę na granicy profanacji. Na przełomie lat 80 i 90-tych nie mogłam sobie wyobrazić lata „w pełni” bez tej pielgrzymki. Czas wyjątkowy. Tak wyjątkowy, że po powrocie do domu wszystko było nudne i dołujące. Tak dołujące, że jedyną pociechą w tej nieznośnej rzeczywistości były prochy.  Tak wyjątkowe, że po takiej mszy św. „pielgrzymkowej” już nie chciało się ZUPEŁNIE brać udziału w tzw. „katolickiej” mszy św  w zwyczajnym kościele. To trochę tak, jakby te pielgrzymki nie były do końca katolickie, bo sami ich uczestnicy często wyrzekali się tego określenia dla swojej wiary. Tak było przynajmniej w tamtych  czasach, być może teraz jest inaczej. Miejsce dla świętych i potępionych. Sporo uczestników pielgrzymki nie było ani razu na mszy św., a jeśli  byli, to siedzieli gdzieś z boku, paląc papierosy i nie tylko papierosy. Ćpanie było na porządku dziennym. Bez skrupułów, na widoku innych. Niektórzy po to szli na „pielgrzymkę”, żeby zdobyć kontakty lub nauczyć się robić tzw. kompot. Po przejściu pielgrzymki gospodarze narzekali na zdewastowane pola makowe. To były takie czasy, że narkotyki pochodziły głównie z pół makowych i nielegalnych recept. Extasy i czysta heroiny były nieosiągalną wtenczas pieśnią przyszłości.

Anarchiści i twarz diabła

Pisałam wtedy pracę magisterską o anarchistach w Polsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Byłam bardzo dumna z tego tematu, bo mogłam połączyć dwa w jednym. Pasję i obowiązek. Ruch Społeczeństwa Alternatywnego. Wydawało się, że w ten sposób można stworzyć raj na ziemi. Taką enklawę dla wybranych. Lepszych. Wrażliwszych. zdolniejszych. Anarchizm humanistyczny.  Wspominam te czasy z sentymentem, ale cieszę się, że mam już to za sobą. Anarchizm humanistyczny, skrajny indywidualizm, do tego kompletu: anarchofeminizm. Jedyna możliwość odnalezienia się w rzeczywistości. Tak mi się wtedy wydawało. W rezultacie Kropotkin i Stirner doprowadził nas do LaVeya. A LaVey doprowadził do szaleństwa, depresji i prób samobójczych, zwątpienia we wszystko. Nie wierzę, że są tacy, którzy NAPRAWDĘ chcą iść do piekła. Znałam osoby, które tak twierdzą. Ale to wynika z tego, że oni nigdy go nie widzieli ani nie słyszeli. Diabła. Nie widzieli. Bo gdyby zobaczyli jego twarz, od razu zmieniliby kierunek. Jestem tego pewna na tysiąc procent. Niektórzy otrzymują taką łaskę od Boga, że mogą zobaczyć twarz diabła. Bo ten, który zobaczy jego PRAWDZIWĄ twarz - nawraca się natychmiast.

Złe nasienie

Nick Cave and the Bad Seeds. Najbardziej fascynowała mnie ta druga część nazwy zespołu. Przez długie lata, nawet po nawróceniu, nie byłam w stanie uświadomić sobie niszczącej mocy tych pieśni. Tłumaczyłam sobie, że to nie jest zwykła „muzyka młodzieżowa”, raczej dość wyszukany rodzaj poezji śpiewanej skierowanej do dość wąskiego grona odbiorców. Czułam się wyróżniona swoją pasją. Lepsza od innych. Świat dzielił się na ludzi, którzy słuchają takiej muzyki I takich, którzy jej nie znają. To nie była tylko muzyka, to był rodzaj wiary, a elementy duchowe, które przenikały tą muzykę, były aż nazbyt namacalne i konkretne. Musiałam jej słuchać ciągle. I to głośno, bardzo głośno. Ale nie to nawet było najbardziej przytłaczające z dzisiejszego punktu widzenia. Najbardziej porażające i zniewalające były zawarte w tekstach Nicka Cave modlitwy do szatana. Wspominany w nich dość często Jezus, pokazywany jest najczęściej jako umierający na krzyżu, ale nie zmartwychwstający. Sam Cave przyznaje w wywiadach, że ta część  ewangelii stała się dla niego najbardziej inspirująca. Jezus umiera na krzyżu. Chwilowy tryumf szatana. Pamiętam, że w tamtych czasach, choć nie chodziłam do kościoła w ogóle – to w Wielki PIątek – zawsze byłam. Słyszałam, że wielu satanistów bywa w kościele właśnie w Wielki Piątek. To jest taki moment, który diabeł chce przeciągnąć na całą wieczność, choć wie dobrze, że to niemożliwe, że przegrał chwilę potem, kiedy okazało się, że ciała Jezusa nie ma w grobie.  Piekło, którego wizja zawarta jest w poezji Nicka Cava wydaje się tak przytłaczające i przerażające, że aż zniewalające.  I to było wielkie kłamstwo, na które dałam się nabrać.  Pamiętam, kiedy nieskończoną ilość razy słuchałam piosenki „Weeping Song”, który to tytuł można przetłumaczyć jako „Pieśń rozpaczy”. Ta piosenka była moją modlitwą, ale nie do Boga i Zbawiciela, niestety. Teraz dopiero dostrzegłam to, czego wcześniej nie widziałam. Bohaterowie teledysku to Nick Cave oraz BlixaBargeld przebrani za duchownych. Płyną łodzią i czytają podejrzanie wyglądającą księgę z gotyckimi literami. Teraz dopiero widzę, jak przerażająca była ta wizja cierpienia i płaczu, jaki ogarnął bezpowrotnie cały świat. Mrok i ciemność, i żadnych szans na zmianę. Dlatego, że Jezus umarł na krzyżu i nie zmartwychwstał – tak wynika z interpretacji opowieści, które snuje o życiu i o świecie Nick Cave.  Słuchając Weeping Song zamykałam zawsze oczy i zatapiałam się głęboko, bardzo głęboko w tą ponurą wizję świata i miałam ochotę tam zostać na zawsze. Idziemy w dół dółdół Diabeł i ja idziemy w dół Ogień piekielny i płomienie w dole Do Wieczności idziemy w dół w dół Idziemy w dół dółdół Idziemy w dół, diabeł i ja, do Wieczności W dół dółdółdółdół ad interno, słowa wyśpiewane w ciężkim, uzależniającym rytmie. Po takich „deklaracjach” nie musiałam już podpisywać cyrografu krwią. Moją modlitwą była także pieśń Mercy Seat. Opowieść skazańca, który za chwilę usiądzie na krześle elektrycznym (Za oko oko, ząb za ząb Niech zamiast krwi popłynie prąd Śmierć nie przeraża mnie). Uderza przedziwne pomieszanie Krzesła Łaski (Mercy Seat – a Mercy  to słowo przecież tłumaczy się po polsku „miłosierdzie”) z fotelem elektrycznym na którym siada morderca. Wracając teraz do tych pieśni jestem wstrząśnięta swoją ślepotą. Nie, nie jestem oburzona na siebie samą z tamtego okresu.  Jestem również daleka od „świętego oburzenia” wobec osób, które słuchają tej muzyki obecnie. Raczej przerażona wizją świata, w którym żyłam, i w którym oni żyją. Wizją Boga – okrutnego sędziego, którego „miłosierdzie” to krzesło elektryczne, na którym za chwilę zostanie wykonany straszliwie nieludzki wyrok.  „Oko za oko Ząb za ząb” – te słowa także podają w tekście. Taka przewrotna interpretacja słów Pisma Świętego. Nie ma przebaczenia, nie ma miłości, wszystko stracone. Twórca takiej wizji świata mógł być tylko jeden. Potem wiele razy podczas egzorcyzmów czułam się właśnie tak, jak ten skazaniec, oczekujący na wyrok.  Ktoś napisał gdzieś o tym, jak Nick Cave rozwija pajęcze sieci, które pochłaniają naiwne i pełne pychy ofiary, którym się wydaje, że poprzez włączenie się do świata mrocznej poezji i sztuki są lepsi, doskonalsi, więksi, atrakcyjniejsi. Myślę teraz, że sam Nick Cave i wielu jemu podobnych są takimi ofiarami i długo nie wyplączą się z sideł, które sami na siebie zastawiają.

... żeby przetrwać

Właściwie to nie wiem, kiedy to się zaczęło.  Nieustanna obecność przy mnie kogoś bardzo złego. Czułam to od zawsze i wiedziałam od zawsze. Odkąd pamiętam. Tej złej obecności towarzyszyło zawsze druzgoczące poczucie winy i nieznośny lęk. Obecność kogoś, kto jest tak bardzo konkretny i rzeczywisty. Czasem dało się usłyszeć jego głos, a czasem zobaczyć jego przeraźliwą twarz. Nie mówiłam o tym nigdy nikomu.  Myślałam, że każdy tak ma… że to normalne.  Były okresy w moim życiu, że ta obecność stawała się bardziej intensywna, wtedy jedynym rozwiązaniem wydawało mi się samobójstwo. Zawsze w zanadrzu była taka możliwość i ona paradoksalnie stawiała mnie na nogi. Ale to było kiepskie "stanie". Takie byle jakie, na niby. Żeby przetrwać. Stracić wszystko i przetrwać, żeby tylko więcej nie zobaczyć tej przeraźliwej twarzy. Znałam ją od zawsze. Nawet nie wiem, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam. Zawsze wydawała mi się zbyt bliska. Może to być związane z przemocą w rodzinie? Ofiary przemocy uważają, że tak MUSI być. Że trzeba ulec złu - bo przeciwstawianie mu się może spowodować jeszcze większą przemoc. Trzeba ulec złu, bo jest nadzieja, że jeśli się ulegnie - to zło da spokój i nie będzie więcej prześladować. Ale jeśli nie ulec złu, to trzeba wiedzieć, do kogo się zwrócić po pomoc. A jak się nie wie? Pozostaje trwanie.

Pokaż mi swoją nędzę

Pamiętam również jak dziś, kiedy ksiądz w czasie jakiejś niedzielnej mszy świętej dla dzieci, na której znalazłam się dość przypadkowo z córką, w krótkim kazaniu o spowiedzi zacytował to zdanie św. Faustyny. „Pokaż mi swoją nędzę” …. i w jednej sekundzie zobaczyłam stosy zakrwawionych strzykawek, butelek po tanim winie, kilka talii tarota, całą półkę książek o astrologii, medytacji transcendentalnej, jodze kundalini (...) i moje martwe dzieci, z których śmiercią nie mogłam sobie poradzić. Zobaczyłam i przeraziłam się, ile "nędzy" może skupić w sobie jedna osoba. Jak twarda i skamieniała może być skorupa zła. Czy jest możliwe w ogóle ją skruszyć? "Pokaż mi swoją nędzę" - chodziłam z tym przez kilka tygodni i z dnia na dzień rozklejałam się coraz bardziej. Coraz jaśniej widziałam te długie lata, kiedy mówiłam stanowczo Nie. Nie tylko mówiłam, ale i krzyczałam z wielkim wykrzyknikiem.

Pierwszych kilka prób podejścia do konfesjonału zakończyło się porażką.  Nie wiedziałam jak się spowiadać.  Moja wiedza o spowiadaniu się była na poziomie dziecka z drugiej klasy szkoły podstawowej, a nawet patrząc na moją córkę – chyba nawet ten poziom był dla mnie o wiele za wysoki. Kilka prób podejścia do konfesjonału… i przerywaniu spowiedzi w połowie.  Bo ksiądz nic nie zrozumiał… bo ksiądz krzyczał… bo ksiądz nie umiał… bo ksiądz zadawał głupie pytania.

Ciężko mnie Pan ukarał (...)

Ciężko mnie Pan ukarał,
ale na śmierć nie wydał.

Dziękuję Tobie, żeś mnie wysłuchał
i stałeś się moim Zbawcą.
(Ps 118)

...Na śmierć nie wydał, choć sama się o to prosiłam. Tyle razy się o to prosiłam. Tyle razy, ile chciałam umrzeć i iść do piekła, tyle razy mnie "ukarzesz", ale taka kara jest piękna, bo od Ciebie przychodzi. Taka kara jest piękna, bo z Tobą przychodzi i "karząc", nigdy nikogo nie pozostawiasz w samotności i mnie już nigdy nie pozostawisz w samotności ciemnej mrocznej, pełnej bólu samotności, w której byłam tyle lat, w samotności, w której wydawało mi się, że jedyną pomocą będzie mroczna maska tego potwora nadzianego na igłę zakrwawionej strzykawki pełnej heroiny, i ta heroina była jak krew diabła, która dawała niby życie (jak mi się wówczas wydawało), a była pokarmem na śmierć wieczną w piekle.

Wizyta u egzorcysty

Pierwszy rok po nawróceniu był bajką. Wydawało mi się, że jestem kimś naprawdę wyjątkowym, że wszystko się wokół mnie kręci. Potrafiłam modlić się po dwie - trzy godziny i wydawało mi się, że minęło zaledwie dziesięć minut.  Kiedy ktoś mówił o „wierze” – ja krzyczałam:  wierzyć?  Ja nie muszę wierzyć, ja WIEM!  Przyszedł październik – miesiąc różańcowy – wtedy dopiero się zaczęło PRAWDZIWE nawrócenie. Moja głowa, zamiast pokornej modlitwy, była pełna bluźnierstw i przekleństw. Żadnego nabożeństwa nie udało mi się dotrwać do końca. Ze złością wychodziłam w połowie, albo już na samym początku. Kiedy powiedziałam o tym księdzu, po raz pierwszy padło hasło EGZORCYSTA.

Wiele osób wciąż traktuje egzorcystów jak magików, których ręce to czarodziejska różdżka, i  po nałożeniu ich na głowę bezboleśnie rozwiązują się wszystkie nasze problemy i wszyscy potem żyją długo i szczęśliwie. 

Do moich wizyt u księdza egzorcysty nie wracam wspomnieniami z radością. Kiedy mu opowiadałam o swoim życiu, ksiądz po prostu zasnął. Przygotowywałam się do tej opowieści bardzo długo i z przejęciem. A on po prostu zasnął i pochrapywał. Całe moje życie przespał. Nie mogłam sobie tego darować. Dlaczego moje? Innych słucha z taką uwagą! Patrzyłam się na kimającego egzorcystę, opowiadałam historię swojego życia i słyszałam znowu ten wrzask. Zamiast spokojnego i życzliwego wzroku księdza - zwyczajne chrapania i ten wrzask: „No widzisz ty dziwko, co jesteś warta! hahahaha! I co jest warte te twoje głupie spaprane życie!"

Na kolana!

Takie okropne szarpanie z tyłu głowy. Jakby ktoś wgryzał się zębami w tył mojej głowy. Do tego robi się bardzo zimno. I ta obecność. Przytłaczająca, ciężka obecność kogoś, kto mnie nienawidzi. Co robisz, kiedy stajesz wobec muru i dalej ani rusz? Dalej już nic nie da się zrobić. Przede mną mur, a za mną on. Stoi za mną i dyszy. Dyszy, szczeka i syczy, szura. Oni tam są razem. Wszyscy razem. Kiedy udaje się jednego zniszczyć, pojawia się w to miejsce kilku następnych.

I człowiek sam. Zupełnie sam. I dobrze ci tak. Pamiętaj, że nie byłaś wtedy aniołem. Pamiętaj, że on nie przypiął się bez powodu. Pamiętaj, że sama go chciałaś. Pamiętaj o tym! NIE ZAPOMINAJ PRZYPADKIEM! Wtedy też, kiedy to się stało, to też Twoja wina! To też ty tego chciałaś!  A teraz na kolana!

Patrz na mnie

Msza św. z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Egzorcysta. Tym razem nie było baniaków z wodą, wielkich pakunków pełnych świętych obrazków, różańców, medalików. Bez święcenia dewocjonaliów. Może i lepiej, bo one mnie najbardziej rozbawiają. Tym razem nie było nic, co mogło mnie rozbawić. Było bardzo poważnie i smutno, bo zamiast śpiewów i modlitw słyszałam znowu ten wrzask. Grupa prorocza nie wyprorokowała twojego uzdrowienia (ha! ha! ha!). Mówili o kobiecie, którą boli kolano i innej, która ma problem z nerkami, o chłopaku, który się boi matury, o dziewczynie, która zgrzeszyła nieczystością i martwi się... ale o nikim takim jak Ty, szmato! Kiedy ksiądz zbliżył się z najświętszym Sakramentem poczułam się jak pies, który zaraz zacznie szczekać, albo wilkołak, który za chwilę rozpocznie swoją transformację z człowieka w dzikie zwierzę. Słyszałam jeszcze inny głos: Patrz się na mnie, patrz się na mnie, nie spuszczaj ze mnie wzroku, patrz się na mnie odważnie i pewnie, nie spuszczaj ze mnie wzroku i nie bój się niczego. Jednak gdy tak patrzyłam na Najświętszy Sakrament, słyszałam też z drugiej strony: No zobacz dziwko teraz, jak się kompromitujesz i co wyprawiasz?!?!?! Kiedy szedł z drugiej strony, gwałtownie coś pchnęło moje ciało, żebym przesunęła się dalej, żeby tylko nie za blisko, żeby tylko nie za blisko tej monstrancji, ty szmato

Jezu Ufam Tobie, Jezu Ocal mnie

Maryja

A może to wszystko to tylko jakieś złudzenie, dziwny rodzaj nadwrażliwości sensorycznej? Albo chęć skupienia na sobie uwagi? Chęć skupienia na sobie uwagi innych? Uwagi innych? I co mi po tym? Czasem ktoś w kościele przygląda mi się uważnie, jakby coś zauważył ... i co z tego wynika? Pójdzie dalej i zapomni. Najbardziej boję się, że moje dziwne zachowanie zauważy ktoś ze znajomych. Potem, pełen przejęcia będzie się zastanawiał co mi jest.

I ten obraz. Trudno było przed nim trwać. Jakaś siła wykręcała moją głowę dookoła, tak że miałam wrażenie, że twarz znajduje się z tyłu głowy. Do tego napięcie mięśni szyi i twarzy. Dziwne grymasy na niej. Pani siedząca obok odsunęła się trochę i z niepokojem spoglądała, co się ze mną dzieje. Tak trwał różaniec pod obrazem Matki Boskiej Jasnogórskiej. Bardzo trudny różaniec, ale wiedziałam, że On jest blisko. Kiedy wyszłam z kościoła poczucie bezpieczeństwa odeszło i zostałam sama. Sama i przerażona tym, co działo się w kościele. Pod kościołem dziesiątki dziwnych ludzi uwijało się przed straganami, na których można było kupić obrazki z wizerunkiem papieża i Matki Boskiej. Poraziły mnie sztuczne światła w ciemności i miałam tylko jedną myśl - żeby stamtąd uciec. Ten obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej... już mi się wydawało, że przełamałam lęk przed Nią, już było blisko bliziutko, ale nagle wszystko z powrotem uciekło. Wybiegłam z kościoła z jedną przerażającą myślą: WIĘCEJ TAM NIE WRÓCĘ!

Oczyść mnie hizopem a stanę się czysty

Jednak wrócił. Może dlatego, że nie uwierzyłam w CUD. Ale to nie było tak. Uwierzyłam w  CUD i to jest właśnie taki CUD, że to wszystko się dzieje. Mimo wykręcania, szturchania, kopania, parskania... wiem, że jestem bezpieczna. Ktoś kiedyś powiedział: "Wróć tam, gdzie było ci dobrze". A więc wracam. Wracam codziennie. Wracam na Eucharystię. Bo to ona wprowadza w ruch wszystko, jest Iskrą, bez której jestem martwa. Zbyt dobrze wiem, co to znaczy być martwym. Codziennie w czasie Eucharystii tworzy się Nowe Życie, dzięki któremu mogę dalej oddychać, patrzeć, dotykać.

Przez wiele lat byłam martwa. Chodziłam po ulicach i widziałam tylko pustkę. Pustkę, samotność, żal za tym co było, po tym czego nie będzie. Wszechogarniająca rozpacz. Zdarzyło mi się kilka razy w czasie egzorcyzmów podobne odczucie. Siedziałam tam na krześle z pasami... wokół mnie modlące się osoby i ksiądz, i wydawało mi się, że wróciłam z powrotem na te puste ulice, ciemne, z wygaszonymi latarniami, podejrzanymi odgłosami. Puste, smutne i żałosne. I cały czas, kiedy trwała ta modlitwa, chodziłam po tych dziwnych ulicach nieznanych, a przecież dobrze znanych sprzed lat. Ta modlitwa wtedy przypomniała mi moje szalone wędrówki po świecie, moje desperackie poszukiwania czegoś, co kiedyś miałam, ale zgubiłam. Zgubiłam, oddałam zapomniałam. Ten przygniatający żal, który ogarnął mnie w czasie tej modlitwy - co to za żal? To tak, jakbyśmy za chwilę wszyscy mieli zginąć i iść do piekła. Takie było moje życie wcześniej. Trzeba było tej modlitwy, żeby to zobaczyć.

Ale teraz już jest inaczej. Już jest inaczej. - Oczyść mnie hizopem a stanę się czysty - powiedział ksiądz i sięgnął po krucyfiks. Pamiętam ten moment bardzo wyraźnie, tak jakby on wciąż trwał. Jakby ksiądz wciąż stał nade mną z krucyfiksem i powtarzał "oczyść mnie hizopem a stanę się czysty". Tak, to dzieję się naprawdę. Egzorcyzmy się nie skończyły. Czym jest ten czas, w którym ksiądz wciąż stoi nade mną i modli się, choć jest w zupełnie innym miejscu? I te osoby, które modliły się z księdzem, też tam ciągle są i wciąż nieustannie modlą się.

„Oczyść mnie hizopem a stanę się czysty” - teraz wiem, że to możliwe, że „nad śnieg wybieleję”.  Modlitwy trwają nieustannie, ale wiem, że nie jestem już w niewoli. Choć czasem tracę kontrolę nad moim ciałem w kościele, to decyzję już podjęłam, powiedziałam TAK i powtórzę przy każdej stosownej okazji pełną już piersią. Pewnie, bez najmniejszego cienia wątpliwości: Jezu, jesteś moim Panem, Zbawicielem, Bratem i Przyjacielem teraz i na wieki.