Dotacje do niczego

Stefan Sękowski

NIK nie zostawia suchej nitki na dotowaniu ekologicznych upraw. Do niedawna wystarczyło posadzić drzewa – i zbierać złotówki bez zbierania owoców.

Dotacje do niczego

Najwyższa Izba Kontroli ujawniła, jak złotym interesem było w latach 2004-2014 sadzenie drzewek owocowych. Sadownicy, którzy chcieli  ekologicznie hodować np. jabłka, czereśnie czy jagody, mogli liczyć na sute, sięgające nawet sumy 1800 zł za hektar, dopłaty w ramach planów i programów rozwoju obszarów wiejskich. Interes był niezły, bowiem nie musieli wcale swoimi uprawami się zajmować.

Trudno powiedzieć, ilu spośród 41 tys. beneficjentów rzeczywiście uprawiało rośliny, a ile po prostu czekało, aż spadnie na nich deszcz złotówek. Według NIK liczba tych drugich może wcale nie być mała. Tylko 11 na 20 rolników pobierających dopłaty, których skontrolowała Izba, uzyskało jakikolwiek plon. Dodatkowo tylko sześciu sprzedawało owoce ekologiczne – reszta trafiała na rynek jako produkty konwencjonalne. Smutno patrzy się na zdjęcia prezentowane przez NIK: zarośniętą chwastami plantację bzu, czy niszczone przez zwierzęta nie owocujące czereśnie. Obrazki nie licujące z etosem dobrego gospodarza.

Z informacji NIK wynika, że program dotowania produkcji ekologicznej zakończył się kompletnym fiaskiem. Choć powierzchnia upraw wzrosła ośmiokrotnie, wydajność spadła piętnastokrotnie. Setki milionów złotych mogło zostać wyrzucone w błoto. Skutki mogą być jeszcze poważniejsze. Rolnicy, którzy połasili się na łatwy zarobek dzięki dotacjom, zamiast postawić na własną gospodarność, uzależnili się od unijno-państwowych pieniędzy.

Takie są niestety skutki przeregulowania rynku przez Wspólną Politykę Rolną. Dobrze, że od ubiegłego roku obowiązuje zapis, że dopłaty są zależne od zbiorów i sprzedaży owoców, a nie tylko od posiadania drzewek i krzaków. To jednak nie wystarczy, potrzebne jest systemowe uwolnienie rynku rolnego od skomplikowanego systemu dotacji.

Przeczytaj także: