Między młotem a kowadłem

Marcin Jakimowicz

|

GN 51/2014

publikacja 18.12.2014 00:15

Jak kuć żelazo póki gorące? Dlaczego konie mają letnie i zimowe „opony”? Najlepiej zapytać o to kowala. Dlatego ruszyliśmy do Wisły.

Między młotem a kowadłem Roman Koszowski

Ufff, jak gorąco. – Im lepiej zagrzane, tym lepiej się kuje – Jan Pietras uderza młotem w rozpalony do czerwoności kawałek żelaza, który na naszych oczach zamienia w starannie wygiętą zgrabną podkówkę. Podkowa świeci w ciemności, ma temperaturę 400 st. C, a przy każdym potężnym uderzeniu młota sypie się z niej deszcz iskier. – Często człowiek popalił sobie ręce czy brwi, ale po latach można się było do tych iskier przyzwyczaić – opowiada mistrz kowalski, miarowo uderzając w kowadło. Pan Jan pracuje bez rękawic. Przed poparzeniem chroni go gruby skórzany fartuch. „Kuj żelazo póki gorące”. – Ale nie za gorące, bo wtedy rozsypie się na kawałki – opowiada kowal. Po czym poznaje, że materiał na podkowę można wyciągnąć z ognia? – Mam już oko – uśmiecha się pan Jan. – Żelazo nie może być rozgrzane do białości, bo wówczas pęknie.

Deszcz iskier

Przez okna zaglądają zmarznięte szczyty Soszowa i Stożka. Muzeum Beskidzkie w Wiśle świętowało właśnie Abrahama. Otwarto je w sierpniu 1964 oku w budynku dawnej karczmy z 1794 roku. W samiutkim centrum Wisły – tuż przy rynku. Nie sposób przeoczyć drewnianych beskidzkich chałup i warsztatów. Z otwartych na oścież drzwi kuźni bucha przyjemne ciepło. Przyjeżdżamy w środku tygodnia, by nie trzeba było przebijać się przez tabuny turystów ściągających na weekendy do „śląskiego Zakopca”. Cisza, spokój. Zero stopni Celsjusza.

Ciepła szukamy przy palenisku. Pan Jan uruchamia ogromny miech. Iskry wzlatują ponad głowami. Po kwadransie od zapalenia paleniska temperatura sięga już 1400 st. C. Jan Pietras, mistrz kowalski, podkuwał konie przez 40 lat. O swoim fachu mógłby opowiadać godzinami. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu miał ręce pełne roboty. Czasem musiał wstawać nawet o trzeciej w nocy, a prócz podkuwania koni wykonywał jeszcze narzędzia rolnicze i solidne obręcze do kół furmanek (w Wiśle pracowało dwóch kołodziejów).

– Czasami podkuwałem i po trzy konie dziennie. Jednego podkuwało się około półtorej godziny – opowiada kowal. Jeszcze w latach 70. była to wiedza dostępna przedszkolakom. Dziś ściskające w rekach smartfony i uzależnione od niebieskiego przycisku „lubię to” dzieci zwiedzają kuźnię i patrząc na snop iskier, zadają najprostsze pytania: „A po co w ogóle podkuwa się konie?”. – Konie podkuwa się – wyjaśnia im cierpliwie pan Jan – bo bez podkowy koń zdarłby sobie kopyta i kulał. Tym bardziej tu, w Beskidzie, gdzie spod warstwy ziemi wystają skały.

Z kopyta

W kuźni wisi mnóstwo narzędzi. – Jeśli nie miałem jakiegoś narzędzia, wykuwałem je sobie sam – opowiada Jan Pietras.– Kilkadziesiąt lat temu wisiałyby tu jeszcze szczypce do rwania zębów, bo to kowal zajmował się tą praktyką lekarską. Mój majster, który uczył się w Cieszynie, opowiadał, że był tam wówczas kowal, który rwał ludziom zęby. Jan Pietras pochyla się na końskim kopytem. Musi uważać, by nie zarobić w głowę. – Każdy koń jest inny, inaczej reaguje. Niektóre były od źrebięcia przyzwyczajane do podkuwania, a gospodarze od czasu do czasu stukali młotkiem w końskie kopyta, by oswoić zwierzę z tą czynnością. Często konie wyrywały się, szarpały, więc praca kowala wymagała prawdziwej zręczności. Kiedy pierwszy raz podkuwa się konia? Gdy ma dwa lata. Podkucie kosztuje około 250 złotych.

– Często sam dojeżdżałem do gospodarzy – wspomina pan Jan. – Każdy kowal musiał mieć dwa wozy, a zimą solidne sanie. Konie były podkuwane na zimę i na lato (te sezonowe podkowy różniły się). Gdy przychodziły pierwsze przymrozki, kuliśmy konie na zimę. Wpierw trzeba było przygotować kopyto, oczyścić je specjalnym nożem. Podkowa musiała być idealnie równa, a pod nią podkładało się często sukno, by nie przylegała do kopyta. A manicure koniowi robiłem tą specjalną haszplą – śmieje się pan Jan. W 1937 r. w Polsce działało 32 360 warsztatów kowalskich.

Jeszcze w latach 70. wielu gospodarzy w Wiśle miało konie. Dziś w ich zagrodach stoją traktory, a o kowalach młodzież czyta w książkach o ginących zawodach. Dawniej w samej Wiśle pracowało aż 13 kowali, a każdy przysiółek miał swojego specjalistę od podkuwania koni. W niektórych przysiółkach (Wisła-Kopydło czy Nowa Osada) pracowało nawet po dwóch kowali. Pozostały po nich puste, zimne kuźnie.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.