Jak Pan Bóg uratował pewną rodzinę

Bogumił Łoziński

|

GN 51/2014

publikacja 18.12.2014 00:15

Wydawało się, że doszli do kresu. Rozstali się, a jednak wydarzyło się coś, co sprawiło, że są razem. Uznali, że to doświadczenie jest tak ważne, że muszą się nim podzielić z innymi.

– To Pan Bóg ocalił naszą rodzinę. Oboje musieliśmy się nawrócić,  aby być razem – twierdzą  Ola i Marcin Forysiowie – To Pan Bóg ocalił naszą rodzinę. Oboje musieliśmy się nawrócić, aby być razem – twierdzą Ola i Marcin Forysiowie
Jakub Szymczuk /foto gość

Ola i Marcin Forysiowie siedzą na kanapie. Przytuleni. Młodsze dziewczynki – Zuzia i Pola – na kolanach rodziców. Najstarszy Igor przytula się do mamy. Trudno uwierzyć, jak wiele zdarzyło się w ich życiu, jak bardzo się krzywdzili. Pan Bóg odmienił ich życie i pomaga je sklejać na nowo.

Ślub z ateistą

Marcin: – Studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Ola w ASP w Łodzi. Jesteśmy grafikami. Jako dziecko chodziłem do kościoła, byłem ministrantem. Od Boga odszedłem na początku liceum. Stałem się wojującym ateistą. Bóg przestał dla mnie istnieć. Byłem mocno rozczarowany Kościołem. Widziałem wiele zakłamania i obłudy u katolików. Rodzice chodzili na niedzielną Mszę, wychowywali nas po katolicku, ale w domu nie dawali dobrego przykładu. Nie odczuwałem działania Boga w moim życiu.

Ola: – Wychowałam się w rodzinie katolickiej, praktykującej w niedzielę i święta. Pamiętam, że jak byłam już starsza, wieczorami z tatą i trzema braćmi odmawialiśmy Różaniec. Ja jednak nie miałam na to ochoty. Nigdy nie wątpiłam, że Bóg jest, ale nie byłam z Nim blisko. W trzecim miesiącu ciąży zdecydowałam się na ślub kościelny. Odezwało się tradycyjne wychowanie. Trochę też z lęku, że zostanę sama. Na pewno nie wynikało to z wiary. Wzięliśmy ślub w mojej rodzinnej parafii w podkarpackiej wsi. Proboszcz wystąpił o zgodę do biskupa na sakrament jednostronny, bo Marcin był ateistą. To był 2003 rok, ja miałam 24 lata, on 28. Marcin: – Odczuwałem dyskomfort, bo nie było to w zgodzie z moimi przekonaniami. Zrobiłem to dla Oli, wiedziałem, że to jest dla niej ważne. Zgodziłem się na wychowywanie dzieci w wierze katolickiej.

Byłem nieprzygotowany

Ola: – W tym samym roku urodził się Igor, potem na świat przyszły Zuzia i Pola. Dzieci przychodziły na świat co cztery lata. Zamieszkaliśmy w Warszawie. Nie byłam dojrzała do tego związku. Bardziej szukałam ojca niż męża. Być może wynikało to z tego, że wcześnie wyjechałam z domu, a miałam silną więź z tatą. Było dużo konfliktów. Wciąż kłóciliśmy się. Zabierałam dzieci i wyjeżdżałam na jakiś czas do rodziców. Potem wracałam i były okresy, na przykład pół roku, że było dobrze. A potem znów walczyliśmy ze sobą, nawet przez rok. Bitwa za bitwą. Jak się pokłóciliśmy, to przez miesiąc potrafiliśmy ze sobą nie rozmawiać, nikt ręki nie wyciągał.

A potem było wielkie spotkanie, zbliżenie, po czym znów wielka burza. Czułam się samotna. Marcin mnie nie wspierał w wychowaniu dzieci. Marcin: – Ola coś przeżywała, ale mi o tym nie mówiła. Ja coś mówiłem, a ona odbierała to jako atak na siebie. Nie potrafiłem opowiadać jej o swoich emocjach. Czułem się fatalnie, bo myślałem, że robię dobrze: pracowałem, często do późna, bo musiałem utrzymać rodzinę, a Ola tego nie rozumiała. Widziałem, że jest jej ciężko, ale nie potrafiłem się z nią porozumieć. Czuliśmy się tak zranieni, że nikt nie był w stanie wyjść do drugiego. Myślę, że w ogóle nie byłem przygotowany do życia w rodzinie. Konflikty były bardzo emocjonalne. Zacząłem szukać pomocy na zewnątrz. Chodziłem do psychoterapeuty. Poszliśmy na mediacje. Prowadzący pomagali nam w komunikacji. To rozwiązywało problemy, ale na krótko. Pozwoliło mi zrozumieć siebie i dlaczego dochodzi do konfliktów. One jednak trwały nadal.

Chciałam umrzeć

Ola: – Wspólne życie stawało się koszmarem. Chciałam uciec, ale byłam uzależniona od Marcina. Momentami wyłam w poduszkę: – Panie Boże, zabierz mnie do siebie, bo naprawdę nie mam siły tego wytrzymać. Mimo że miałam już dwoje dzieci, naprawdę chciałam umrzeć. Bałam się Boga, że mnie ukarze, że jak wzięłam kościelny ślub, to podpisałam na siebie wyrok. Wtedy powoli zaczęłam wracać do Kościoła, chodzić z Igorem na niedzielną Mszę. Marcin: – Tolerowałem to, ale wewnątrz nie akceptowałem. Sam oczekiwałem tolerancji dla siebie, więc nie ingerowałem. Choć to, że syn jest wychowywany w innych przekonaniach niż ja, było dla mnie trudne. Ola: – Dla mnie trudne było to, że zawsze chodziłam do kościoła sama. Nie byliśmy z Marcinem wspólnotą. Po jednej kłótni wyjechałam na miesiąc do rodziców, ale po powrocie nic się nie zmieniło. Przełomem było moment, gdy znajoma namówiła mnie, abym poszła na pielgrzymkę. Wzięłam Igora, dziesięciomiesięczną Zuzię i pojechałam. To była pielgrzymka organizowana przez księdza Andrzeja Szpaka – kapłana od hipisów.

Modliłam się o pomoc i po raz pierwszy spotkałam Boga żywego. To było jak cud. Popłynęła łaska. Przyszły do mnie słowa od Boga, że nie chodzi o moje małżeństwo, o dzieci, o męża, ale o mnie, że to ja mam się zmienić. Wróciłam do domu z ogromnym spokojem, inaczej patrzyłam na to, co się działo. Pojechałam po raz pierwszy na ignacjańskie rekolekcje do sióstr zawierzanek w Bliznem. Potem były Msze o uzdrowienie. Zaczęłam odkrywać Kościół, że jest modlitwa wstawiennicza, że ktoś może mnie wesprzeć. Poczułam, że nie jestem sama, że jest ktoś, do kogo mogę się zwrócić. Spotkałam na swojej drodze księdza Marcina Hołuja, który mnie poprowadził. Odbyłam spowiedź z całego życia. Marcin: – Nie widziałem jakiejś specjalnej zmiany u Oli. Byłem zapatrzony w siebie, skupiony na swoich potrzebach. Chciałem mieć dużo czasu. Starałem się jakoś sobie radzić z trudnymi sprawami, emocjami.

Wyprowadź się

Ola: – Urodziła się Pola, nie czułam wsparcia, byłam samotna w wychowywaniu dzieci. To było dla mnie bolesne. Konflikty trwały. W tym czasie zachorował na raka mój tata. To był październik, miesiąc różańcowy. Chodziłam z trójką dzieci dwa razy w tygodniu do kościoła odmawiać za tatę i rodzinę Różaniec. W kościele była drewniana figurka Maryi, którą rodziny po kolei otrzymywały na pewien czas do domu. Którejś niedzieli ksiądz figurkę dał nam. Postawiłam ją w domu na oknie, obok kwiatki. Jak przyszedł Marcin, zaczął strasznie krzyczeć, że tej Matki Bożej w domu nie chce, że chce mieć wolność wyznania. Wysłałam mu SMS-a, że ma się wyprowadzić. Marcin: – Jak zobaczyłem tę figurkę, poczułem złość. Napięcie emocjonalne było tak mocne, że już dalej nie mogłem. Wyprowadziłem się. To było dla mnie bardzo trudne, bolesne. Szczególnie rozstanie z dziećmi. W soboty i niedziele przyjeżdżałem do domu i zajmowałem się dziećmi, Ola wtedy wyjeżdżała. To trwało ze dwa lata. Ola: – Zostałam sama z dziećmi, Byłam wyczerpana fizycznie.

Gdy Marcin przyjeżdżał po dzieci, napięcie między nami wciąż było bardzo duże. Myślałam o rozwodzie i o unieważnieniu małżeństwa. Mimo wszystko oczekiwałam, że coś się zmieni. Ksiądz tłumaczył mi, że to oczekiwanie ma sens. Nie tyle czekałam, że Marcin wróci, ile że się nawróci. Miałam wewnętrzne przekonanie, że jak się nawróci, to wówczas powróci do mnie i dzieci. Gdy w moim sercu zrodziła się Boża wolność, gdy zrozumiałam, że mogę kochać Marcina bez względu na to, czy on z nami będzie, czy nie, zaczęłam się modlić o jego nawrócenie.

Nie wiem, jak to się stało

Marcin: – Mieszkałem sam. Zrozumiałem, że z mojej wizji życia, którą miałem 10 lat temu, zostały ruiny, nie ma co zbierać, sięgam dna. W jednej chwili straciłem rodzinę i pracę. Czułem się bardzo samotny. Zacząłem szukać pomocy. Kiedy dziś myślę o swoim nawróceniu, mogę wskazać kilka czynników. Zacząłem intensywnie czytać książki. W jednej było dużo cytatów z Biblii. Kupiłem Pismo Święte i je czytałem. Gdy kiedyś przechodziłem obok kościoła św. Anny, zapragnąłem wejść do środka. Wszedłem, posiedziałem trochę. Potem poszedłem drugi raz, trzeci. Coś zaczęło we mnie kiełkować. Poszedłem do św. Anny i powiedziałem księdzu, że po ponad 20 latach chciałbym się wyspowiadać. Zaproponował mi spotkanie później. W tym czasie pobiegłem do domu i zapisałem kilka stron moich grzechów. Wróciłem do kościoła. Ksiądz wziął mnie do pokoju i zacząłem się spowiadać. Wszystko ze mnie spływało, cały brud. To było bardzo ważne doświadczenie w moim życiu.

Spowiadałem się półtorej godziny, na koniec dostałem książkę i różaniec. Od tego momentu zacząłem chodzić do kościoła, co tydzień do spowiedzi. Każde nabożeństwo było dla mnie czymś niesamowitym. Widziałem swoje grzechy i chciałem to zmienić, być czysty. To był początek drogi, bo dalej upadałem, grzeszyłem, ale wracałem. Niesamowite dla mnie było to, że ja, ateista, który szydził z księży, chcę się modlić. Pojechałem na modlitwę wstawienniczą, kilka osób nade mną się modliło. Następnego dnia obudziłem się wcześnie rano i czułem, jakby wokół mnie był jakiś kokon energii. Odczuwałem ogromny spokój i radość. Modlitw wstawienniczych było później więcej. Jestem wdzięczny osobom modlącym się za mnie. Nie wiem, jak to się dzieje. Nawracam się krok po kroku.

Wybaczam ci

Marcin: – Zacząłem otwierać się na Olę, ale wciąż miałem do niej dużo żalu. Jednak nawracając się, zobaczyłem masę swoich grzechów, i to pozwoliło mi wybaczyć jej. Jednocześnie zacząłem zmieniać swoje podejście. Zrozumiałem, że czasem mogę zrezygnować z siebie, z tego „ja”, „ja”, „ja”. Wybaczając Oli, zrozumiałem, że powinienem zaakceptować ją taką, jaka jest. Poczułem ogromną wartość rodziny, że dla niej jestem w stanie zrezygnować z egoizmu. Myślę, że przewartościowałem swoje życie. Wiosną tego roku Ola powiedziała, że na stałe wyjedzie do mamy. Odebrałem to jako jej krzyk rozpaczy. Powiedziałem, że chcę wrócić. Ola się zgodziła. Wszystko jest inaczej. Zaczynamy tworzyć wspólnotę, o którą jej chodziło. Razem chodzimy do kościoła, modlimy się.

Oczywiście problemy pozostały, kłócimy się, mamy ciche dni, ale zupełnie inaczej to przeżywamy. Czuję, że Bóg nam pomaga. Gdy jest między nami źle, zaczynamy wspólną modlitwę i złość ustępuje, pojawia się jedność. Bez mojego nawrócenia, bez Boga, którego działania doświadczam, tego by nie było. To mój początek drogi, czuję się jak w pierwszej klasie, uczę się modlitw. Ola: – Dostrzegałam, że wiara się w nim budzi. Wybaczyłam mu, wiedziałam, że jest to od Boga, bo sama z siebie nie byłabym w stanie. Całą złość, nienawiść, to, co było w przeszłości, zabrał Bóg. Mogłam spojrzeć na Marcina z miłością, której sama z siebie nie znałam. Nawet jak rozmawialiśmy o bardzo trudnych sprawach, czułam się, jakbym miała wokół siebie szklaną ochronę i to wszystko nie raniło mnie jak przedtem. Dzieci potrzebowały ojca, okazało się, że ja potrzebuję męża.

Od pół roku znów jesteśmy razem. Chcieliśmy wziąć ślub kościelny dwustronny, ale okazało się, że nasz sakrament jest ważny. Po 11 latach małżeństwa poszliśmy na kurs przedmałżeński. Na pielgrzymce z księdzem Szpakiem odnowiliśmy przyrzeczenia małżeńskie. Teraz jest między nami inaczej. Gdy się kochamy, trudno długo trwać w zagniewaniu. Nie wiem, jak przeżyliśmy te 11 lat bez Boga. Jestem pełna wdzięczności za to, że ocalił naszą rodzinę, że wyciągnął nas z bagna. Bóg popycha mnie do pracy nad sobą, ale to, co najważniejsze, rodzi się w relacji z Jezusem. To On jest dzisiaj najważniejszą częścią mojego życia.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.