Małgorzata Longchamps de Berier

Małgorzata Wanke-Jakubowska

publikacja 03.11.2014 09:38

Była dzielna, mądra i dobra. Wrażliwa na ludzkie cierpienia i potrzeby. Była przyjacielem w dobrej nowinie i w każdej biedzie. Odeszła 25 lat temu, miała wówczas 39 lat. Tak wielu tak wiele Jej zawdzięcza. Ja do tego grona się zaliczam. Jej krótkie życie zasługuje na obszerne opracowanie, być może książkę. Liczę, że kiedyś powstanie.

Małgorzata Longchamps de Berier

Małgosia, bo tak o Niej mówiliśmy, pochodziła ze słynnej prawniczej rodziny Longchamps de Berier. Z domu wyniosła głęboką wiarę i przywiązanie do tradycyjnych wartości. Najmłodsza z trójki rodzeństwa, od dzieciństwa naznaczona była dziedziczną, nieuleczalną chorobą immunologiczną, na którą zmarł Jej ojciec, prof. Franciszek Longchamps de Berier, w wieku 57 lat. Leczenie mogło jedynie powstrzymać postęp choroby, przedłużyć życie i poprawić jego jakość.

Poznałam Małgosię w czasie karnawału „Solidarności”. Była wówczas asystentką na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Włączyła się w działalność „Solidarności” z pełnym zaangażowaniem. Służyła wiedzą prawniczą, opiniowała statuty, regulaminy, ustawy. Bardzo pracowita, zajęta od świtu do późnej nocy. Ale przede wszystkim pomagała ludziom, to oni byli dla Niej najważniejsi. W Jej domu znajdowali schronienie i otrzymywali wszelką pomoc, także materialną. Pamiętam, jak przyjmowała pod swój dach studentki. Całymi miesiącami „waletowały” przy ul. Pankiewicza na Biskupinie.

Od licznej rodziny z zagranicy dostawała paczki i najczęściej wszystko rozdawała. Wystarczyło powiedzieć: „O, jakie to ładne!”, a Małgosia odpowiadała: „Podoba ci się, to jest twoje, weź”. Ale przede wszystkim miała dla każdego dobre słowo. Pamiętam do dziś wiele Jej rad i wskazówek. Ludzie przy Niej stawali się lepsi. Znam takie przykłady, że dzięki Niej w dorosłym życiu poprosili o chrzest, a Ona była wówczas matką chrzestną.

Dobra z Jej strony doświadczyłam przede wszystkim w stanie wojennym, gdy mój mąż ukrywał się, a ja zostałam sama z dwójką małych dzieci. Przychodziła do mnie wtedy, gdy nikt inny nie miał na to czasu. Na przykład w niedzielę i w święta moi znajomi chcieli mieć ten czas dla siebie i swojej rodziny. A Ona właśnie wtedy była przy mnie i swoim subtelnym humorem potrafiła rozweselić, dobrym słowem dać nadzieję w chwilach zwątpienia. Takich rodzin, jak moja, pod Jej opieką było więcej. Organizowała pomoc prawną w procesach politycznych, leki dla chorych, pomagała ukrywającym się i ich bliskim. Mojej rodzinie zorganizowała wakacje u swojej cioci, Róży Siemieńskiej w ośrodku rekolekcyjno-wypoczynkowym „Ostoja” w Krynicy Górskiej, załatwiając dofinansowanie pobytu z pieniędzy „Solidarności”, słynnych 80 milionów.

Postępująca choroba czyniła jednak w organizmie Małgosi coraz większe spustoszenie. A ona dzielnie znosiła kolejne ograniczenia i nie dawała poznać, że cierpi. Z humorem i autoironią potrafiła o tym mówić.

Nie zgodziła się na współpracę z SB za cenę uzyskania paszportu. Być może wcześniejsze leczenie w Paryżu, z którego mogła skorzystać na początku lat osiemdziesiątych, powstrzymałoby postęp choroby. Może żyłaby tak długo jak Jej ojciec. Może żyłaby do dziś.

Nie doczekała wolnej Polski, dla  której poświęcała swoje życie. Za działalność w „Solidarności” została pośmiertnie odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Umierała w szpitalu przy  ul. Grabiszyńskiej we Wrocławiu w aurze świętości. Pogodna i spokojna. Przy Jej łóżku gromadzili się pacjenci, a po śmierci w całym oddziale był zbiorowy szloch, także personelu medycznego – lekarzy i pielęgniarek. To w szpitalu rzadkość. Na pogrzebie Małgosi Jej ciocia Róża Siemieńska powiedziała z tajemniczym uśmiechem: „Moja maleńka święta”.

TAGI: