O zrywaniu wiśni, pożegnaniach, pocałunku w dłoń i odchodzeniu z Joanną Stempel z Międzyrzecza rozmawia ks. Marcin Siewruk.
Joanna Stempel przez dwa lata opiekowała się chorym mężem
ks. Marcin Siewruk /Foto Gość
ks. Marcin Siewruk: Kiedy dowiedziała się Pani o chorobie męża?
Joanna Stempel: W połowie października 2010 r. Wcześniej nie było żadnych wyraźnych symptomów. Pojechaliśmy w odwiedziny do dzieci w Irlandii i tam się zaczęły problemy żołądkowe. Pomogłam Bronkowi doraźnie uporać się z trudnościami, ale postawiłam warunek, że po powrocie do domu idzie na kompleksowe badania. Maraton wieloetapowego diagnozowania skończył się na gastroskopii i niepokojących wynikach – w organizmie męża wykryto złośliwe komórki nowotworowe. Pojawiło się pytanie, w jakim stadium rozwoju jest choroba, czy uda uniknąć się przerzutów. Trafiliśmy do Wielkopolskiego Centrum Onkologii. Właściwie z dnia na dzień został wyznaczony termin operacji, która odbyła się 16 listopada. Konsekwencją było usunięcie żołądka i węzłów chłonnych. Badania po operacji potwierdziły złośliwość komórek rakowych. Męża wypisano ze szpitala, był w dobrym stanie, jego organizm wyjątkowo zniósł tak poważną i wyczerpującą operację.
Jak wyglądało codzienne życie po powrocie do domu?
Na początku Bronek zapytał, czy dam radę opiekować się nim w domu. Odpowiedziałam, że przemyślałam to i nie widzę innej możliwości, i wtedy zauważyłam, jak bardzo się ucieszył, jakby kamień spadł mu z serca. Musieliśmy wszystko zmienić, bo przecież bez żołądka mąż musiał przestawić się na odpowiednią dietę.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.