Jak przeżyć Mszę z dzieckiem i nie zwariować

Agnieszka Zawisza

publikacja 28.10.2014 11:50

Chodzić z dziećmi do kościoła? Nie chodzić? Organizować Msze „specjalistyczne” czy nie? Karmić na Mszy? Zmuszać dzieci do uczestnictwa we Mszy? Stać z dzieckiem z przodu czy pokornie zająć miejsce z tyłu, w gotowości do ewakuacji?

Jak przeżyć Mszę z dzieckiem i nie zwariować

Msza Święta – być może często zastanawiasz się jak ten coniedzielny obowiązek uczynić zgodnie nauczaniem Kościoła katolickiego szczytem i źródłem naszej wiary. Jeśli jednak jesteś rodzicem małego dziecka, to pytanie raczej rzadko ma szansę zagościć w twej głowie w niedzielny poranek. Dużo częściej zadajesz sobie natomiast inne: jak ja tym razem przeżyję ten cotygodniowy horror? Jakże często bowiem nawet, mimo właściwego usposobienia do świadomego uczestnictwa we Mszy świętej, już chwilę po przestąpieniu progu świątyni zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, gdyż banda małych sabotażystów, których sami – czasem przy użyciu siły zresztą – przyprowadziliśmy do kościoła, postanowiła zniszczyć nam wszelkie ewentualne uniesienia duchowe i od razu zaczyna wcielać swój nikczemny plan w życie. I tak rozpoczynamy nasze coniedzielne: strofowanie, uspokajanie, grożenie palcem, zmuszanie do zachowania postaw, uciszanie i regularne udzielanie odpowiedzi na „sakramentalne” pytania: „Długo jeszcze?” czy „Kiedy koniec?”, uciążliwe gonitwy po kościele, zażegnywanie bójek między rodzeństwem czy wyprowadzanie „na sygnale” wierzgającego delikwenta na świeże powietrze. Myślę, że większość rodziców małych dzieci odnajdzie się w wielu w wymienionych, z życia wziętych sytuacjach. Spoceni, zestresowani, aż kipiący z gniewu, jakże dalecy jesteśmy od atmosfery uduchowienia. Co zrobić, gdy na niedzielną Mszę idziemy nie jak na spotkanie z Łaską, ale kolejny odcinek zmagań z dzikimi wybrykami własnego potomstwa?

Pierwsze trudności

Nasz pierwszy kryzys związany z uczestnictwem we Mszy św. z dzieckiem pamiętam do tej pory. Najstarsza córka miała chyba półtora roku, kiedy po Eucharystii pewien pan zwrócił nam uwagę, że nasze dziecko bardzo mu przeszkadzało w kościele i poprosił, byśmy nie przychodzili więcej na tę Mszę, bo on w niej regularnie uczestniczy. Sugerował wybranie się raczej na Mszę dla dzieci. Byliśmy bardzo zaskoczeni, głównie dlatego, że akurat wtedy nasze dziecko zachowywało się w naszym mniemaniu jak aniołek: słodko uśmiechnięte przechadzało się jedynie na prawo od ołtarza. Ponieważ jednak Msza rzeczywiście nie była opatrzona parafką „dla dzieci”, a nasze odwiedziny w tym akurat kościele były okazyjne, nie kosztowało nas wiele wysiłku, aby tam więcej nie przychodzić. Obiecaliśmy to panu, niemniej trochę zirytowani weszliśmy z nim w dłuższą polemikę na temat uczestnictwa dzieci we Mszy św. Zdaniem mężczyzny dzieci do 5 lat do kościoła przyprowadzać nie należało.

–  Zaraz, zaraz – powiedzieliśmy oburzeni. – A co z Chrystusowym: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”? Zresztą co to komu przeszkadza, że dziecko sobie trochę po kościele pochodzi?

Widać jednak byli tacy, którym to ewidentnie przeszkadzało i trudno było z tym faktem dyskutować. Ponieważ sprawa ta mogła poważnie zaważyć na kształcie życia religijnego naszej rodziny, rozpoczęliśmy rozliczne konsultacje, zarówno między sobą jak i z innymi ludźmi  (m.in. z kręgu, księżmi) na temat uczestnictwa we Mszy z dziećmi, szukaliśmy także jakichś materiałów pisanych na ten temat. Zebrane opinie były różne. Radzono nam chodzić na Msze dla dzieci – na to początkowo  trudno nam się było zgodzić o tyle, że czuliśmy, że dziecięce homilie, mówiąc eufemistycznie, raczej mało nas duchowo stymulowały... Może więc chodzić na Eucharystię na zmianę? Zaczęliśmy od tego drugiego rozwiązania, rychło jednak zdaliśmy sobie sprawę, że  takie podejście na dłuższą metę nie przyczyni się do wzrostu naszej jedności małżeńskiej. Chcieliśmy przed Bogiem stawać razem, najpierw w małżeństwie, a potem w rodzinie i byliśmy przekonani, że Pan Bóg też tego chce.

Msza rodzinna „liberalna”

Wkrótce podjęliśmy więc peregrynację po różnych kościołach w poszukiwaniu odpowiedniej dla naszej rodziny Mszy dla dzieci, a ponieważ w międzyczasie urodziło się nam kolejne dziecko, problem stawał się coraz bardziej naglący. Ktoś, słysząc o naszych rozterkach, poradził nam Mszę rodzinną u dominikanów. Poszliśmy, a jakże. Niemniej to, czego tam doświadczyliśmy, wprawiło nas w prawdziwe osłupienie i zrodziło kolejne wątpliwości. Ojcowie dominikanie, niezwykle otwarci i liberalni, przyjmowali wszystkich z całym dobrodziejstwem inwentarza, a ponieważ Msza była dla dzieci, mieliśmy wrażenie, że nie tylko dzieci, ale i rodzice czuli się zwolnieni z wszelkich konwenansów. A więc „hulaj dusza piekła nie ma”: rwetes i szum nie do opisania, dzieciaki ganiające z jednego końca kościoła na drugi, zwisające z wszelkich barierek i gzymsów niby małpki kapucynki w zoo, co jakiś czas dobiegał nas szelest torebek wypełnionych różnymi wiktuałami oraz głośne chrupanie wszelkiej maści paluszków, chrupek, cukierków – jednym słowem atmosfera iście piknikowa; ksiądz z trudem przedzierał się przez wszechobecny hałas, a nasze starsze dziecko z podziwem obserwowało talenty okolicznych rówieśników, pilnie notując w pamięci co ciekawsze numery, by je potem skwapliwie zastosować na następnej Eucharystii. Ogłuszeni i skonsternowani opuściliśmy ten dom Boży – atmosferą przypominający raczej dziedziniec pogan w świątyni jerozolimskiej w czasie, gdy Pan Jezus robił porządek z targującymi się tam handlarzami – wiedząc, że nie będzie on docelowym miejscem naszych rodzinnych Eucharystii. Wprawdzie po raz pierwszy od dawna czuliśmy się w kościele zupełnie swobodnie, nie musząc nieustannie zwracać uwagi naszym latoroślom, stwierdziliśmy jednak, że naszym celem jest wpajanie dzieciom pewnych zasad zachowania w kościele, a w tej atmosferze byłaby to praca iście syzyfowa.

Wszystko wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść …

Szukaliśmy więc dalej, a pytań wciąż przybywało: bo czy można w kościele (dyskretnie!) karmić piersią? Czy dziecko może chodzić po kościele? Czy stać z nim blisko ołtarza, aby dzieciak widział to, co się tam dzieje – ryzykując przy tym spektakularne gonitwy przed ołtarzem, gdy czujny brzdąc skorzysta z chwili naszej nieuwagi i ruszy w kierunku świec ołtarzowych? Czy też może pokornie stanąć z tyłu, by w razie czego móc świątynię pospiesznie opuścić, gdy dziecię zacznie się widowiskowo drzeć. Resztę Mszy zaś spędzić spacerując pod niedziałającymi najczęściej głośnikami na zewnątrz – zastanawiając się po co my tu w ogóle przyszliśmy? Czy można dać małemu coś do picia, by zatkać buzię nie zamykającą się przy użyciu zwykłych środków perswazji? Czy to w porządku „paść” potomka chrupkami z wyżej wymienionych względów, albo przyjść z własnym ekwipunkiem, by gdzieś z boczku urządzić maluchowi przytulny kącik, w którym zaopatrzony w kolorowe książeczki, samochodziki czy misie – przy odrobinie szczęścia – pozostanie unieruchomiony przez większość Mszy? Wolno czy nie wolno? Jednoznacznej odpowiedzi nie było. Kierowaliśmy się więc własnym wyczuciem i metodą prób i błędów określaliśmy naszym dzieciom nieprzekraczalne granice (z każdym kolejnym potomkiem bardziej restrykcyjne zresztą).

Przede wszystkim warto zdawać sobie sprawę, że nie ma obowiązku uczestnictwa małych dzieci we Mszy św. Według prawa kanonicznego obowiązek kościelny obejmuje dzieci od lat 7. Należy pamiętać, że kościół jest miejscem szczególnym, przeznaczonym do wspólnej modlitwy, i że ludzie, którzy tam przychodzą, mają prawo do skupienia. Wolno im więc oczekiwać od nas odpowiedniego zachowania naszych dzieci. Dlatego nie dziwmy się i nie zżymajmy za bardzo, gdy komuś nasze szalejące dzieci będą przeszkadzać. Wrażliwość każdego człowieka jest inna i trudno nam czasem przewidzieć, co komu może dokuczyć. Pamiętam nasze z mężem zdziwienie, gdy po którejś Eucharystii nasz nieżonaty kolega skarżył się, że dzieci dokazywały tak bardzo, że nie mógł się w ogóle skupić. Podczas gdy naszą obserwacją było (a staliśmy w tym samym miejscu), że dzieci zachowywały się podówczas wyjątkowo grzecznie. Z kolei przypomina mi się moja własna refleksja po Mszy, w czasie której podczas podniesienia pewien prześliczny chłopczyk przechadzał się główną nawą wzdłuż ławek, uśmiechając się tak czarująco do siedzących w nich ludzi, że kolejne torebki otwierały się z trzaskiem w poszukiwaniu cukiereczków, którymi chciano go natychmiast uraczyć. Pan Jezus ukazywany właśnie naszym oczom nie miał najmniejszych szans z nim konkurować. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy taki słodki uśmiech czasem nie bardziej przeszkadza uczestnikom Mszy świętej niż głośny płacz, skoro na jego widok przestaje liczyć się dla nas to, co dzieje się na ołtarzu, a dziecko skupia na sobie uwagę wiernych należną Chrystusowi. Co nie oznacza, że daję zielone światło histerycznym wrzaskom. Awanturującego się delikwenta należy jak najszybciej wyprowadzić w celu uspokojenia. Niedobrze jest także, gdy nasz potomek obierze sobie główną nawę lub stopnie ołtarza za miejsce bezkarnego wylegiwania się. Uświadomienie naszemu dziecku, że są w kościele miejsca, do których wchodzić po prostu nie wolno, to jeden z naszych podstawowych obowiązków i choć zakazany owoc wabi, należy niewzruszenie bronić zakazu wstępu do prezbiterium czy nietykalności ołtarza. Pozwólmy dziecku być dzieckiem, wracajmy pamięcią do naszego dzieciństwa, aby Msza święta nie stała się cotygodniowym familijnym thrillerem, ale i wymagajmy, bo jest to oznaka miłości i do Boga, i do bliźnich, i do naszych dzieci. 

Msza święta „infantylna”

A może jednak, skoro bywa tak ciężko, rzeczywiście zaczekać z kościelną inicjacją, aż dziecko osiągnie wiek szkolny, a wtedy być może Msza jako owoc zarezerwowany dotychczas tylko dla wtajemniczonych i dorosłych, stanie się kuszącą propozycją? Albo jeśli już ofiarnie chcemy zabierać dzieci do kościoła niemal od urodzenia, co lepsze dla rodziny: Msza „dorosła” z pożytkiem dla życia duchowego rodziców (kosztująca ich jednak dużo stresów), czy nastawiona na odbiorcę w wieku 4+ Msza święta „infantylna”, pełna jakże często zbyt daleko idących dziecięcych dostosowań? Oczywiście każdy sam wybierze rozwiązanie dostępne i właściwe dla swojej własnej rodziny. Mnie osobiście jednak przeszkadza robienie z Eucharystii swego rodzaju liturgicznego spektaklu, tylko po to, by uatrakcyjnić jej odbiór małym uczestnikom. Przecież Eucharystia, niezależnie od tego, kto w niej uczestniczy, pozostaje zawsze największym misterium naszej wiary, powinna więc być przeżywana w sposób najbardziej stosowny do okoliczności. Pojawiające się więc próby zmiany nawet części stałych, np. gdy w ramach aktu pokuty pojawia się piosenka: „Przepraszam Cię Boże skrzywdzony w człowieku”, a w miejsce Baranku Boży śpiewane jest „Przyjdź do nas cicho jak Baranek” wydają się być zdecydowanym nadużyciem. Nie chodzi nam przecież o to, by tworzyć odrębny rodzaj liturgii dziecięcej. Dyrektorium o Mszach z udziałem dzieci Kongregacji Kultu Bożego z 1973 r. mówi przecież wyraźnie, że Msza święta z udziałem dzieci ma być zawsze przygotowaniem do uczestnictwa we Mszy świętej dorosłych. Naszym – a właściwie naszych duszpasterzy – usilnym staraniem powinno być więc zachowanie zasadniczej identyczności obrzędów, wprowadzając jedynie pewne niezbędne modyfikacje, konieczne dla owocnego uczestnictwa dzieci w Eucharystii. By nie wprowadzać w ich głowach niepotrzebnego zamętu.

Msza z udziałem dzieci 

Jakiego rodzaju mogą to być modyfikacje? Zamiast dwóch stosuje się często jedno czytanie. Krótka homilia przybiera formę dialogowaną, ponieważ dzieci w wieku przedszkolnym zapamiętują najlepiej coś, w czym aktywnie uczestniczą, a ksiądz wybiera jeden czy dwa wątki z usłyszanego słowa Bożego, razem z dziećmi przekuwając słowo w życie. W głowach dzieci zostaje także to, co przyciąga ich szczególną uwagę, dlatego pomocne może być posługiwanie się przez księdza obrazem, czasem konkretnymi rekwizytami, które wyciągane „z rękawa” budzą czasem śmiech, a zawsze zainteresowanie dzieciaków. Pamiętać należy także o rodzicach, którym również należy się kilka słów pouczenia. W niektórych kościołach (u dominikanów np.) praktykuje się przeprowadzanie liturgii słowa oddzielnie dla rodziców i dzieci, pomyśl ten jest wart rozważenia, jeśli są ku temu warunki lokalowe, wspominał o nim także ksiądz Blachnicki. Na tym rozwiązaniu bardzo zyskują rodzice, którzy mogą wysłuchać homilii dedykowanej sobie. Jest to także praktyka stosowana na rekolekcjach dla rodzin.

Nasza rola

Na powyższe modyfikacje wpływ mamy często niezbyt wielki, zastajemy je zazwyczaj w naszych kościołach. Co jednak my sami jako rodzice możemy zrobić, by ułatwić dzieciom uczestnictwo w niedzielnej Mszy? Przede wszystkim możemy dzieci do Eucharystii wcześniej przygotować w domu. Przeczytać czytania, które pojawią się tego dnia, porozmawiać o nich z dziećmi. Wtedy nawet chwilowe rozproszenie uwagi w kościele nie doprowadzi do zagubienia ogólnego sensu czytania. Bardzo ważne jest także, aby dzieci mogły w nas widzieć wzór uczestniczenia w Eucharystii, dlatego nie warto ich wysyłać pod ołtarz w towarzystwie rówieśników (chyba, że na czas homilii dialogowanej), bo dzieci oddziałują na siebie wzajemnie nie zawsze z pozytywnym skutkiem. Niech pod naszym czujnym okiem uczą się właściwych postaw. Mamy wtedy także sposobność, by tłumaczyć im to, co dzieje się na ołtarzu, choć katechezy tego rodzaju nie należy zbytnio nadużywać, aby Mszy świętej nie przegadać, ale w niej uczestniczyć. Warto także namawiać dzieci do angażowania się w liturgię, poprzez uczestnictwo w scholi czy służbie liturgicznej. Dobrze jest także samemu się w liturgię angażować, zgłosić się do przeczytania czytań czy zaśpiewania psalmu, wystrzegając się raczej przydzielania tych zadań dzieciom. Proklamacja słowa Bożego to zadanie niezwykłej wagi i dlatego musi być ono przeczytane głośno i wyraźnie. Należy czytanie takie wcześniej przygotować, nie można bowiem ryzykować, że z powodu naszej niestaranności lub tremy dziecka słowo Boże do kogoś nie dotrze i być może, przez nasze zaniedbanie, nie przemieni jego życia. Dzieci powinny widzieć nas angażujących się w przygotowanie liturgii, a nie tylko przychodzących „na gotowe”. Będzie to dla nich przykład i zachęta. Wtedy i one na Eucharystii będą chciały czuć się potrzebne, a w kościele poczują się jak w domu. Aby dzieci owocniej uczestniczyły w Eucharystii dobrze jest oswajać je z właściwym, poważnym słownictwem, unikając infantylnych określeń typu: Bozia, kościółek, paciorek itd. Zaznajamiać należy także z miejscem, warto więc przychodzić do kościoła poza Mszą, tłumacząc dziecku, jak się nazywają poszczególne części czy elementy wystroju świątyni (prezbiterium, ołtarz, tabernakulum, konfesjonał, stacje drogi krzyżowej) i czemu służą. 

Indywidualne podejście

Z własnego doświadczenia wiem, że uczestnictwo we Mszy z dziećmi bywa trudne, dlatego musimy zachować sporą dozę elastyczności. Zachęcam do niepoddawania się i mimo okresowych uciążliwości przyprowadzania dzieci na Eucharystię. Jest szansa, że jeśli dziecko dostrzeże regularność i nieuchronność tego niedzielnego rodzinnego rytuału, szybciej zrozumie, jak się należy zachować. Każde dziecko jednak wymaga indywidualnego traktowania, dlatego czasem, gdy sytuacja tego wymaga, dobrze jest na jakiś czas „odpuścić”. Nie przesadzajmy także z ilością dodatkowych kościelnych atrakcji, ale je umiejętnie i oszczędnie dawkujmy, kontrolując na bieżąco czy nie powodują negatywnych skutków ubocznych. Jedna Msza w tygodniu to dość dla normalnego dziecka, a jeśli potomka przetrenujemy w tym względzie, to nie powinniśmy się dziwić, że kiedy tylko uwolni się spod naszej jurysdykcji, do kościoła nie będzie przychodzić wcale. Znam niemało takich przypadków.

Eucharystia z miłości czy z obowiązku?

Czy do chodzenia do kościoła należy zmuszać? Niejeden raz spotkałam się ze stwierdzeniem, że kwestią wiary powinna kierować miłość, a nie obowiązek, a do miłości (ani Boga, ani żadnej innej) nie można nikogo przymusić. Zgadzam się z tym stwierdzeniem, niemniej nie bałabym się wprowadzenia coniedzielnego obowiązku rodzinnego uczestnictwa w Eucharystii. Przynajmniej do pewnego wieku. Nie będziemy przecież naszego pięciolatka zostawiać samego w domu tylko dlatego, że nie chce mu się z nami iść do kościoła. Idziemy razem i już. Kiedy jednak dzieci wchodzą w wiek młodzieńczego buntu, bardzo wskazana w tym temacie jest ostrożność i delikatność. Młody człowiek kształtuje swoją tożsamość często w oparciu o wartości, którym hołdują rodzice, w pewnym momencie jednak (także pod wpływem nacisków środowiska) poczuje potrzebę ich zakwestionowania. Jeśli zaczniemy wtedy naciskać, przymuszać, straszyć czy szantażować, reakcję łatwo przewidzieć. Nie wódźmy więc naszej młodzieży na pokuszenie. Albowiem, aby młody człowiek mógł coś wybrać, musi mieć najpierw możliwość to odrzucić. Dlatego uzbrójmy się w cierpliwość i modlitwę, próbujmy zachęcać, zarażać własnym przykładem i świadectwem wierząc, że Pan Bóg zatroszczy się o  Swoje i nasze dzieci.