Nic nie mają, a posiadają wszystko

Wojciech Wencel

|

GN 43/2014

Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”.

Nic nie mają, a posiadają wszystko

Włocławek, sobota 18 października 2014 roku, dziedziniec sanktuarium Męczeństwa bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Podczas Eucharystii młoda kobieta czyta fragment 2 Listu do Koryntian: „Bracia! Okazujemy się sługami Boga przez wszystko: przez wielką cierpliwość, wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach, przez czystość i umiejętność, przez wielkoduszność i łagodność, przez objawy Ducha Świętego i miłość nieobłudną, przez głoszenie prawdy i moc Bożą, przez oręż sprawiedliwości zaczepny i obronny, wśród czci i pohańbienia, przez dobrą sławę i zniesławienie...”. Do kogo właściwie zwraca się w swoim liście św. Paweł? Czy tylko do historycznej wspólnoty chrześcijan w Koryncie? Oczywiście, że nie.

Tu i teraz, nieopodal tamy na Wiśle, w miejscu złożenia relikwii wskrzesiciela polskiej duszy, w wigilię 30. rocznicy jego męczeńskiej śmierci, św. Paweł mówi do nas, Polaków, osadzonych w konkretnej historii i nauczonych przez pokolenia, „aby nie ufać sobie samemu, lecz Bogu, który wskrzesza umarłych”. Żaden podręcznik historii nie opisuje precyzyjniej apostolskiego wymiaru polskich dziejów. Ta nasza bezprzykładna cierpliwość w oczekiwaniu na owoce przymierza z Bogiem. Modlitwy, które nie odsunęły kielicha goryczy. Powstania, które nie przyniosły politycznej wolności. Obrona europejskiej cywilizacji najpierw przed bolszewickim, potem przed niemieckim barbarzyństwem, „nagrodzona” zdradą aliantów w Teheranie i Jałcie. Honor przestrzelony sowiecką kulą. Idea jagiellońska przebita ukraińskimi widłami. Dwie wielkie emigracje. Pół wieku komunistycznej niewoli. Strażnicy pamięci i wolności strąceni w smoleńskie błoto. I po każdej traumie ta sama wierna śpiewka: „Ileż to razy Tyś nas nie smagał,/ A my nie zmyci ze świeżych ran,/ Znowu wołamy: On się przebłagał,/ Bo On nasz Ojciec, bo On nasz Pan!” (Kornel Ujejski, „Z dymem pożarów”). Ile było przez wieki tych „utrapień, przeciwności i ucisków”? Ilu Polaków wleczonych na Sybir, rozstrzeliwanych w ulicznych egzekucjach, chłostanych w Cytadeli, spalanych na popiół w niemieckich obozach śmierci?

Żołnierze wyklęci, chrzczeni brudną wodą w karcerze mokotowskiej katowni, ze stopami wspartymi na czarnym kamieniu. Matki, żony, siostry „w trudach, w nocnych czuwaniach i w postach”. Ich czarne sukienki na Krakowskim Przedmieściu, ich białe dłonie przygotowujące posiłki dla więźniów, opatrujące rannych, zamykające powieki poległym. Księża w bagażnikach wiezieni na swoją Golgotę, studenci mordowani na klatkach schodowych. Uczniowie, stoczniowcy, górnicy chowani w ziemi nocą, pod ścisłą kontrolą SB. Smoleńskie wdowy z twarzami wykrzywionymi z bólu. Błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko nauczał: „Przez krzyż idzie się do zmartwychwstania. Innej drogi nie ma. I dlatego krzyże naszej Ojczyzny, krzyże nasze osobiste, krzyże naszych rodzin muszą doprowadzić do zmartwychwstania, jeżeli łączymy je z Chrystusem”. Czy jako Polacy chcemy nadal łączyć swoją historię z Chrystusem? A może wolimy „wprzęgnąć się z niewierzącymi w jedno jarzmo”, pomieszać sprawiedliwość z niesprawiedliwością, światło z ciemnością, a Boga ustawić w galerii współczesnych bożków? Pytam tych, którzy dziś głoszą, że lepiej było dla Polski sprzymierzyć się w 1939 r. z Adolfem Hitlerem, a „prawdę i honor” traktują jako „pojęcia emocjonalne”, wykorzystywane przez dowódców powstania warszawskiego do podejmowania „nieodpowiedzialnych” decyzji. Tylko proszę nie odpowiadać „tak” i „nie” jednocześnie, bo nie da się pogodzić żywego chrześcijaństwa z materialistyczną polityką. Albo jako naród wybieramy Boga i dostajemy krzyż, który oprócz cierpień rodzi czystość, wielkoduszność i łagodność, wierność Duchowi Świętemu i miłość nieobłudną, uzdalnia do głoszenia prawdy i pokładania ufności w mocy Bożej. Albo wybieramy Beliara i otrzymujemy iluzję dozgonnych korzyści w grze zdegenerowanych państw o wieniec niesprawiedliwości.

W tej pierwszej perspektywie widzę wspaniałość polskiej historii. To nic, że dziś większość Polaków boi się wielkości, którą przewidział dla nas wszystkich Bóg. Ważne, że pod skorupą lawy, co „zimna i twarda, sucha i plugawa”, wciąż płonie wewnętrzny ogień. Ciągle trwa sztafeta pokoleń, dla których polskość znaczy tyle, co „w dobrych zawodach wystąpić, bieg ukończyć, wiary ustrzec”. I ewangelizować ten świat mocą Chrystusa, „który nas pociesza w każdym naszym ucisku, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga”. Natomiast drugi pomysł na Polskę budzi we mnie fizyczne obrzydzenie. Wolałbym być banitą na łasce i niełasce obcych niż członkiem pogańskiego plemienia, którego jedyną misją jest gra w kości z diabłem o zachowanie „narodowej substancji”. Polskość jest wieczna jak miłość, i jak ona cierpliwa. To o nas, wolnych Polakach wszystkich epok, mówi św. Paweł: „Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.