O dobre imię miasta

Piotr Legutko

|

GN 38/2014

publikacja 18.09.2014 00:15

Sopot idzie na wojnę z biznesem erotycznym. Dotąd żadne miasto w Polsce nie procesowało się z tego powodu o swoje dobra osobiste.

Droga Krzyżowa na krakowskim Rynku, tuż obok charakterystycznych czerwonych okien klubu erotycznego Droga Krzyżowa na krakowskim Rynku, tuż obok charakterystycznych czerwonych okien klubu erotycznego
Jan Graczyński /EAST NEWS

Od kilku lat w najbardziej reprezentacyjnych miejscach polskich miast zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu kluby ze striptizem. Mimo protestów ze strony mieszkańców nie ma na nie siły. Władze samorządowe bezradnie rozkładają ręce, bo choć kluby psują wizerunek turystycznych deptaków, to działają zgodnie z obowiązującym prawem. Sieć przybytków reklamowanych przez dziewczęta z różowymi parasolkami nachalnie zaczepiające przechodniów oplotła już 23 miasta. Głośno o niej zrobiło się dopiero ze względu na podejrzenia o związki ze światem przestępczym. Doszło do tego, że kard. Stanisław Dziwisz podczas homilii wygłoszonej w Poniedziałek Wielkanocny zaapelował: „Moi drodzy, zróbmy wszytko, aby Kraków, miasto wielkiej historii, nie stał się miastem sklepów alkoholowych i czerwonych okien”. W rewanżu spotkał się w mediach z falą kpiących komentarzy.

Minęło kolejne pół roku, a Kraków nie zrobił nic, by wypchnąć erotyczny biznes z centrum. Władze Warszawy też pozostają bierne. Najbardziej bulwersujący nocny klub przy Krakowskim Przedmieściu zaprzestał co prawda działalności, ale nie na skutek decyzji administracyjnej, lecz regularnie organizowanych tam pikiet mieszkańców. Zaraz jednak kolejny taki lokal pojawił się kilka ulic dalej.

Konkretną inicjatywą wykazał się dopiero w ostatnich dniach prezydent Sopotu, który wystosował wobec firmy prowadzącej sieć lokali erotycznych pozew o… naruszanie dobrego imienia miasta. I wezwał do podobnego ruchu innych prezydentów. To prawniczy precedens, bowiem dotąd żadne miasto w Polsce nie procesowało się o swoje dobra osobiste.
 

Jak w Tajlandii

Ale może to najwyższa pora. Bo nawet jeśli komuś ze względów moralnych nie przeszkadzają nocne lokale ze striptizem, musi dostrzegać straty, jakie tego typu „biznes” przynosi dla wizerunku miasta. Coraz głośniej mówi się o „tajlandyzacji” Krakowa, Warszawy czy Sopotu. W praktyce oznacza to, że magnesem dla turystów stają się nie zabytki, sanktuaria, wydarzenia kulturalne czy pomniki przyrody, ale usługi seksualne i alkohol. Tanie linie lotnicze sprawiły, że Kraków jest traktowany jako doskonały adres dla organizowania wieczorów kawalerskich przez Brytyjczyków, Szwedów czy Włochów. Miasto cieszy się z lawinowego wzrostu turystów, port lotniczy Balice zanotował w 2013 roku rekordową liczbę 3 mln 648 tys. pasażerów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że wielu z nich traktuje miasto Jana Pawła II wyłącznie jako miejsce niewyszukanych rozrywek. Niewątpliwie jest to naruszanie dobrego imienia kulturalnej stolicy Polski.

Złą sławę przynosi nam nie tylko fakt, że (w odróżnieniu od większości europejskich miast) takie przybytki mieszczą się w najbardziej prestiżowych lokalizacjach, tuż obok kościołów, muzeów czy siedzib władz administracyjnych. W dodatku ostatnio głośno mówi się i pisze o tym, że kluby ze striptizem są miejscem, gdzie klienci są regularnie okradani. W całym kraju prowadzonych jest ponad 50 śledztw w takich sprawach. Panowie pozywający właścicieli lokalu zgodnie zeznają, że choć dużo nie wypili, to – mówiąc kolokwialnie – „urwał im się film” i nie pamiętają, dlaczego rano obudzili się z pustym portfelem i wyczyszczonym kontem w banku. Mało tego, niedawno wyszło na jaw, że firma Event zarządzająca siecią nocnych klubów należy do człowieka oskarżonego o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.