Piękna depresja

Marcin Jakimowicz


|

GN 37/2014

publikacja 11.09.2014 00:15

Mały wypad na Żuławy Wielkie. Po dnie morza. Między rzeki. Jeszcze dalej niż północ. W krainę, gdzie gotyk jest „na dotyk”. By dotknąć miejsc, w których szturmowała niebo niezwykła stygmatyczka.

Piękna depresja Henryk Przondziono /FOTO GOŚĆ

Zakochałem się w tych ziemiach dzięki książkom. Po „Stroicielu lasu” czy „Kinie krótkich filmów” Marka Stokowskiego miałem ochotę spakować manatki i ruszyć na Żuławy Wielkie. To ziemia nieodkryta przez turystów pędzących na Wybrzeże. Wszechobecne ekrany przy autostradach skutecznie zakrywają krzyżackie zamki, bezkresne żyzne pola, jazy, mur pruski na podcieniowych domach bogatych żuławskich bauerów czy wystawiające głowy znad spalonych słońcem traw kikuty mennonickich cmentarzy. Zgoda, od czasu do czasu turyści oblegną w sezonie Malbork czy Kwidzyn, ale Mątowy czy Białą Górę zostawiają zazwyczaj w spokoju. A szkoda… Jedziemy po dnie morza. Sięgało aż tutaj. 


Między rzekami


Gdy M – główny bohater „Stroiciela lasu” ujrzał pradolinę Wisły, oniemiał z zachwytu. Stoję z autorem książki, na co dzień kustoszem zamku malborskiego, w Białej Górze na wysokich wałach i spoglądam na tę samą lśniącą we wrześniowym słońcu rozległą królową rzek. Kilkanaście metrów od nas od Wisły oddziela się Nogat. Obok szemrze najmniejsza z rzek – Liwa (rzeka nieprzypadkowo po niemiecku zwała się… Miłość). Widok zapiera dech w piersiach. W 1915 r. wybudowano tu potężny jaz. W doskonałym stopniu zabezpiecza Żuławy przed powodziami. Ludzie przyjeżdżający po wojnie zastali Żuławy zalane. Niemcy w marcu 1945 roku wysadzili wały, a Żuławy w dwóch trzecich znalazły się pod wodą. Miała zatrzymać Sowietów. Niewyobrażalna katastrofa. Jeszcze w 1950 r. ludzie kosili zboża, stojąc godzinami w wodzie.


– Tam mamy Polskę, tu Prusy Wschodnie, a dotąd sięgała granica Wolnego Miasta Gdańska – wyciąga rękę Marek Stokowski. – Tu powstała pierwsza misja cystersów. Tu (miejsce zwało się wówczas Zantyr) założyli swój ogromny kościół mnisi, którzy próbowali chrystianizować Prusy. Jeden z nich, Chrystian, został biskupem Prus. Ciekawa sytuacja: został biskupem terenu jeszcze nie schrystianizowanego. Gdy na tych ziemiach pojawili się Krzyżacy, zaczęli traktować cystersów nie jak sprzymierzeńców, ale jako konkurentów, rywali. Gdy Chrystian trafił na lata do niewoli pruskiej, Krzyżacy nie starali się nawet go uwolnić! Gdy wrócił do Zantyru, zastał gród cysterski w rękach krzyżackich. Zantyr stał się warownią. To właśnie stąd załoga przeniosła się do zupełnie nowego gigantycznego zamku, który nazywał się Marienburg.
Skąd wzięli się tu Krzyżacy? – Początkowo nad Wisłę trafia sprowadzony z Hiszpanii zakon rycerski kalatrawensów – opowiada kustosz malborskiego zamku. – Wyobraźcie sobie tych kilku chłopców z rozpalonej słońcem Kastylii, którzy osiedlają się we wsi Tymawa i zwyczajnie marzną. Zima robi swoje. Kalatrawensi kompletnie sobie nie radzą. Polacy, widząc porażkę zakonników, zaczynają kombinować: „Sami załóżmy rycerski zakon”. Powstaje Zakon Braci Dobrzyńskich (Pruscy Rycerze Chrystusowi). Mają chronić te ziemie przed najazdami pruskimi. Kolejny niewypał. „Trzeba sprowadzić prawdziwych fachowców” – nalegają książęta. I rozpoczynają się negocjacje z Krzyżakami, którzy przebywają wówczas w Ziemi Świętej i w południowej Europie. Po pięciu latach rozmów w roku 1230 Krzyżacy trafiają na północ. Przyjeżdża zaledwie siedmiu braci. W 1231 roku przepływają na wschodni brzeg rzeki i rozpoczyna się kilkudziesięcioletni okres podboju, który ostatecznie kończy się stworzeniem gigantycznego państwa zakonnego. 
Bracia Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie byli bardzo skutecznymi biznesmenami – opowiada Stokowski. – Na swym terytorium kontrolowali całkowicie handel zbożem, bursztynem (okrzykniętym złotem północy) i wysokiej klasy drewnem. W największych miastach Europy mieli przedstawicieli handlowych. Spichlerze pękały w szwach. Komturowie poszczególnych zamków (krzyżacy zbudowali sieć 120 warowni) słali do Marienburga długie raporty. Znakomita ekipa PR zjednała sobie możnych tego świata. O ucztach w refektarzu szeptano w całej Europie. Stworzyli – jak pisał prof. Geremek – pierwsze gigantyczne przedsiębiorstwo kapitalistyczne świata. Do zakonu należały aż dwie trzecie ziem w państwie. 


Rany Boskie


Cudze chwalicie, swego... Czytamy o mistycznych doznaniach Katarzyny ze Sieny, Teresy Wielkiej czy Hildegardy z Bingen, a nie mamy często pojęcia, jaki skarb znajduje się tuż pod ręką!
25 stycznia 1347 roku w Mątowach Wielkich urodziła się Dorota. Pozostały po niej tomy objawień. Podobnie jak wychowana w Sienie Katarzyna doświadczyła cudu mistycznej przemiany serc. Otrzymała stygmaty. Miała dar widzenia, który sprawił, że przyciągała prawdziwe tłumy.
Po skąpanym w słońcu sanktuarium mistyczki (gotyk na dotyk, charakterystyczna rdzawa cegła, parafia erygowana już w 1383 roku) oprowadza nas ks. dr Sławomir Małkowski. O mistyczce może opowiadać godzinami: – Dorota z Mątowów, podobnie zresztą jak św. Brygida Szwedzka, była niezwykle krytyczna wobec kierunku, w jakim podążał zakon krzyżacki. Powiedziała nawet wprost: „Jeżeli ktoś chciałby się uświęcić w tym zakonie, najlepiej gdyby go opuścił”. A zdanie to zapisywał wierny kronikarz Doroty, Jan z Kwidzyna, który należał przecież do zakonu Najświętszej Maryi Panny! Mistyczka przestrzegała Konrada von Wallenrode przed wyprawą na Inflanty. „Czeka cię tam straszliwa śmierć” – zapowiadała. Wielki mistrz zbagatelizował przepowiednię i ruszył na północny wschód. Zginął w niewyobrażalnych mękach. 
Dorota miała jednak to nieszczęście, że żyła na terenach, które należały później do państwa pruskiego. Zakon krzyżacki zsekularyzował się, a luteranie zrobili wszystko, by ślad po kulcie mistyczki zaginął (jej grób w Kwidzynie został ukryty lub zniszczony).
– Dorota mieszkała w Mątowach do 17. roku życia – wyjaśnia ks. Małkowski. – Gdy miała 6 lat, została oparzona przez służącą gorąca wodą. Usłyszała wówczas głos: „Uczynię z ciebie człowieka nowego”. Jako nastolatka zaczęła myśleć o życiu zakonnym, bracia namówili ją jednak do zamążpójścia. Wyszła za Adalberta, płatnerza, starszego od niej o 20 lat. Dorota, niezwykle wrażliwa na natchnienia Ducha, zamieszkała w Gdańsku z człowiekiem surowym, trudnym, porywczym, zniewolonym przez alkohol. Urodziła dziewięcioro dzieci. „Łatwo urodzić je fizycznie – powtarzała – o wiele trudniej duchowo”. 
Jej życie było nieustannym szturmem do nieba, ściąganiem ognia na ziemię. Surowe posty i pokuty zawstydzały otoczenie. Nie był to jednak kaprys. Chciała w ten sposób nawrócić uzależnionego od alkoholu męża. W 1385 roku na Eucharystii Dorota doświadczyła mistycznej wymiany serc: w miejsce „kamiennego serca” otrzymała „serce z ciała”. 
Po śmierci męża (nawrócił się dzięki modlitwom żony) i utracie siedmiorga dzieci (zmarły na skutek epidemii) Dorota zamknęła się jako rekluza w Kwidzynie. Gigantyczna katedra w tym mieście była biskupią stolicą diecezji pomezańskiej (utworzonej w 1243 r.). Obecnie jej tradycje kontynuuje diecezja elbląska – ponad 90 proc. jej terytorium to właśnie dawna diecezja pomezańska. 


Głowa do góry


Spoglądam na gigantyczną kwidzyńską katedrę i zespolony z nią zamek. Prawdziwy gigant. Imponujące charakterystyczne gdanisko. To tu ostanie miesiące życia spędziła mistyczka z Mątowów. 
Dla człowieka ery I-podów i Face­booka rekluzja jest dziwactwem. Zamknięta w celi przy katedrze Dorota przez 14 miesięcy nieustannie rozmawiała z niebem. Ludzie, którzy uważali ją za oszustkę, dyskretnie obserwowali przez okienka zachowanie mistyczki. Zawstydzeni i zdumieni widzieli, że nie sypia, a w ostatnich miesiącach życia nie jada, nie pije, żywiąc się jedynie Eucharystią (bardzo przypomina w tym współczesną mistyczkę Martę Robin). 
Jan z Kwidzyna skrupulatnie spisywał jej wizje, objawienia i modlitwy. Modliła się nieustannie. Znała datę swej śmierci. Obdarowana stygmatami Dorota zmarła w opinii świętości. Jan z Kwidzyna wspominał: „Nabożeństwa żałobne za nią ciągnęły się do trzydziestu dni. W pierwszych dwu dniach były one tak bogate: co do stroju, co do wielości świateł, co do wspierania ubogich, co do liczby i godności osób odprawiających i co do rozdawnictwa darów, że podobnych i równych przed tym dniem żadnej niewieście w kościele pomezańskim nie wyprawiono”.
Dziś mamy do czynienia z prawdziwym renesansem kultu mistyczki. Do Mątowów w czerwcu rusza pielgrzymka z Gdańska, jej pisma tłumaczone są na polski, a turyści w Kwidzynie „depczą po śladach” świętej (kanonizowana została w 1976 roku). Do jej czcicieli należy papież Benedykt XVI, który w 1999 roku jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary modlił się w Kwidzynie.


Welcome to Piekło


Przeszedłem przez Piekło. Bar „Pod łabędziem” zamknięty na głucho. Cisza, spokój, żywego ducha. Wieś leży na najbardziej na południe wysuniętym cyplu Żuław. Nazwa „z piekła rodem” została nadana przez flisaków, którzy przez stulecia spławiali tędy do Gdańska i Elbląga drewno i zboże. Tu mieli szczególne kłopoty z manewrami i uznali to miejsce za piekielne.
– Jesteśmy na Żuławach, które były przez wieki potwornie bogate – wyjaśnia Marek Stokowski. – Chłopi byli niewyobrażalnie zamożni. Gdy po 1830 roku powstańcy uciekali do Francji przez Żuławy, jeden z oficerów zatrzymał się w charakterystycznym dla Żuław domu podcieniowym i zanotował: „Jestem w tym chłopskim domu. Widzę takie bogactwo i taki porządek, że splunąć nie ma gdzie”.
Janowo. Stoimy pod figurą Maryi. – Nieprzypadkowo trafiliśmy w to miejsce – opowiada Marek Stokowski. – Jest rok 1920. Na Żuławach zorganizowano plebiscyt decydujący o tym, do jakiej państwowości będą należały Prusy. Polacy przegrywają go z kretesem. Z różnych przyczyn. A jednak na obszarze Prus znajduje się 5 wsi, w których wygrywają Polacy. Jedną z nich jest Janowo. W Prusach powstaje polska enklawa okrzyknięta Małą Polską. Enklawa połączona z Polską zwykłym promem ciągniętym liną. Nieprawdopodobna rzecz. Pięć wsi, które wkrótce będą stanowić wysepkę w morzu hitleryzmu. W 1939 roku następuje „rewanż”, a krew płynie strumieniami – Markowi Stokowskiemu drży głos. Stoimy pod figurą Maryi, ufundowaną w 1922 roku po wygranym przez Polaków plebiscycie. Została zniszczona przez Niemców. Stanęła na nowo. Widziała niejedno…
Ruszamy dalej. W stronę Ryjewa. Wiatr znad Wisły. Betonowy wjazd do wody przypomina, że jeszcze niedawno do imponującego zamku w Gniewie można było przepłynąć promem. Po szosie leniwie spaceruje bażant. Na polach wierzby w naturalny sposób osuszają tę poprzecinaną kanałami ziemię. Orzeł bielik krąży nad gotyckimi kapliczkami. Wiem jedno: wrócę tu jeszcze nie raz.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.