Papież kazał mi wyjść

Aleksandra Pietryga

|

GN 36/2014

publikacja 04.09.2014 00:15

O nigdy nie podpisanej nominacji, budowaniu bez planu rezerwowego i stracie, która przemienia
 mówi kard. Konrad Krajewski.

Papież kazał mi wyjść Papież Franciszek skutecznie chroni mnie przed popadnięciem w pychę. Kiedyś mi powiedział: Nie myśl sobie, że cię wybrałem ze względu na twoje sukcesy. Ja nawet ciebie nie znałem! - mówi jałmużnik papieski kard. Konrad Krajewski Roman Koszowski /Foto Gość

Aleksandra Pietryga: Jak to jest wychodzić na ulice Rzymu i rozdawać pieniądze papieża? Albo jedzenie z jego spiżarni?


Kard. Konrad Krajewski: Robię to, co chciałby robić Franciszek. Muszę się ciągle pilnować i pytać: co papież zrobiłby w takiej sytuacji? Kiedyś mnie zapytał: „Czy jesteś w stanie myśleć o Kościele tak jak ja?”. Ale ja muszę się tego ciągle jeszcze uczyć. Czytam poranne homilie Franciszka i pytam go o wskazówki. Na szczęście jest cierpliwy i mi odpowiada. (śmiech) Uspokaja mnie. Daje mi konkretne polecenia, wskazówki - z kim mam się spotkać, komu wysłać pieniądze. Czasem mówi do mnie: „Tym się nie zajmuj, to zostaw. Są ważniejsze sprawy”. Albo: „Nie czekaj na oklaski, nie pokazuj się w mediach”. Ale zdarza się, że wręcz nakazuje: „O tym mów głośno!”.


Z tego co Ksiądz Kardynał mówi, papież jest bardzo stanowczy.

To człowiek niezwykle mądry. Przeżył już swoje życie, nabrał doświadczenia, a co za tym idzie - wielkiej pokory. On nie tylko czyta Ewangelię, on żyje Ewangelią. „Nie czytaj książek o słowie Bożym. Czytaj słowo Boże!” - zwrócił mi kiedyś uwagę. Przyznał, że kiedy ma jakiś trudny problem do rozwiązania i nie wie, co robić, właśnie w Piśmie Świętym szuka odpowiedzi. Pyta, co w takiej sytuacji zrobiłby Jezus.
 Co powiedziałby mu Jezus.

A co mówi Jezus?


Żeby zdać się całkowicie na Niego. Franciszek stale mi przypomina, żebym nie polegał na sobie, na swoich umiejętnościach, zdolnościach, na swojej mądrości. Mam budować wyłącznie na Jezusie. Bo w przeciwnym wypadku na pewno kogoś w życiu skrzywdzę. Oddanie się Bogu do dyspozycji na 100 procent prowadzi do świętości. Stawianie na siebie i spełnianie swojej woli zawsze kończy się grzechem. 


Bardzo często mówi Ksiądz Kardynał o świętości…


Bo nie jestem święty! Tak to już jest, że najczęściej mówimy o tym, co nas boli i czego nam brakuje. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, jak daleko mi jeszcze do świętości. Na szczęście Pan Bóg buduje na byle czym. Jan Paweł II nigdy nie podpisał żadnej mojej nominacji. Chociaż wiem, że takie leżały na jego biurku. Może wiedział, że nie jestem jeszcze gotowy, że ciągle brakuje mi pokory. A papież Franciszek także skutecznie chroni mnie przed popadnięciem w pychę. Kiedyś mi powiedział: „Nie myśl sobie, że cię wybrałem ze względu na twoje sukcesy. Ja nawet ciebie nie znałem! Twoje imię chodziło mi po głowie, ale w tym wyborze nie ma żadnej twojej ani mojej zasługi”. Mocno mnie tym sprowadził na ziemię, ale też uświadomił mi, że nic nie dzieje się przypadkowo, że Pan Bóg wszystko ma zaplanowane. Przez 8 lat, dzień po dniu, mogłem żyć przy takim świętym człowieku, jak Jan Paweł II, a niczym sobie na to nie zasłużyłem. Dostałem ten czas za darmo, bo tak Bóg chciał. Zbyt często wszystko, co zdobywamy, co posiadamy, przypisujemy sobie: swojemu wykształceniu, swojej pracy, zdolnościom. Pycha idzie przed nami, zamyka nam oczy na Boga i w końcu nas gubi. Pan Jezus powiedział, że prawda jest objawiona prostaczkom, starcom i dzieciom. Czyli tym, którzy już muszą, i tym, którzy jeszcze potrafią całkowicie zaufać. Rzucić się z zamkniętymi oczami w ramiona Ojca. Bez koła ratunkowego. Bez planu rezerwowego. Kiedyś przeczytałem słowa rosyjskiej misjonarki, która wyjaśnia, co znaczy ufać bez reszty Jezusowi. To wsiąść do łodzi bez steru, bez wioseł, nie zważać na prądy, które niosą łódź, rozsiąść się wygodnie i powiedzieć: „Jezu, Ty kieruj”.


Przeczytaj fragment książki kard. Krajewskiego

„Masz najpiękniejszą pracę” - powiedział kiedyś z zachwytem papież Franciszek do Księdza Kardynała...


Franciszek jest bardzo pokorny. Wszyscy wiemy, że w Buenos Aires wychodził wieczorami na ulice i odwiedzał biednych. Dzisiaj już nie może tego robić. Zgodził się na to, wyznaczył mnie do tego zadania za niego i w dodatku zaufał, że będę to robił dobrze. To wyraz wielkiej pokory ojca świętego. Kiedy powiedziałem mu, że idę w Polsce na pielgrzymkę, poprosił: „Idź dzień dłużej. Za mnie, bo jestem wielkim grzesznikiem”. Wszędzie, gdzie się pojawia, prosi ludzi: „Módlcie się za mnie”. Wielki namiestnik Chrystusa na ziemi prosi nas, zwykłych ludzi, żeby się za niego modlić, bo jest słaby. 


Dużo przy tym ryzykuje.


Ale zyskuje jeszcze więcej! Pamiętam, kiedy podczas Światowych Dni Młodzieży w Rio de Janeiro ojciec święty jechał słynną 4-kilometrową plażą Copacabana. Kilka razy dziennie ją przemierzał otwartym jeepem. Było potwornie gorąco i młodzi ludzie częstowali go różnymi napojami. Franciszek brał te butelki z wodą, z coca-colą, z naparem argentyńskim i zwyczajnie z nich pił. Biskupi i lekarze byli przerażeni. Mówią do mnie, a byłem wtedy ceremoniarzem: „Niech ksiądz powie papieżowi, że tak nie wolno robić! On się naraża”. Kiedy wjeżdżaliśmy windą, powiedziałem ojcu świętemu, że wszyscy boją się o jego bezpieczeństwo. A on na to: „Powiedz im, żeby poczytali Pismo Święte. Tam jest napisane, że moje życie nie zależy od czterech lekarzy”. I słowo Boże mówi wyraźnie, że jeśli idę w sprawach Pana, to nic mi nie będzie szkodzić. A potem papież dodał: „To Jezus odpowiada za moje życie i ono się skończy wtedy, kiedy On będzie tego chciał, a nie ktoś z biskupów, albo z tego tłumu”. 


Muszę dosłownie rozdać wszystko, żeby żyć zgodnie z Ewangelią? 


Przede wszystkim muszę zrozumieć, że nic nie należy do mnie. Nie mam nic, czego bym nie otrzymał. Kiedy wieczorem w Rzymie idę z wolontariuszami do biednych i spotykamy 300–400 bezdomnych, kiedy widzę, w jakich warunkach żyją, nie mając dosłownie nic, żadnych ubrań, pościeli, żadnego ubezpieczenia, opieki medycznej, to mówię im tylko o logice Ewangelii. Oni chłoną te słowa tak samo mocno jak jedzenie, które im rozdajemy. Dodatkowo to, że przychodzę od ojca świętego, jest jak balsam na ich cierpienie. Ale kiedy wracam do swoich pokoi i mam ciepłą wodę, i prąd, i kawę, i telewizor, to czuję, że coś jest nie w porządku, że jest zbyt wielka rozbieżność między nami. Nie mogę jeździć drogim samochodem, ubierać się w markowe garnitury i mieszkać w luksusowych apartamentach, a potem iść do biednych i z nimi płakać. I jeszcze opowiadać im o woli Bożej. 


Kup w sklepie "Gościa"

Papież Franciszek zapowiedział, że na początku funkcja jałmużnika będzie trudna dla Księdza Kardynała.


Wiedział, że będzie mi bardzo ciążyła. I tak było. Ale potem już sam widziałem, jak mnie to zmienia. Kiedy przychodziłem do biednych i razem z wolontariuszami rozdawaliśmy im mleko, to z każdym wyciąganym kartonikiem mówiłem: „Jezu, to dla Ciebie”. I kiedy przychodziłem do domu, to w moim sercu był taki pokój jak nigdy. Bo czułem, że tam nie było już mnie samego. 


Czy to nie jest naturalne, że kiedy pomagam innym, czuję się z tym dobrze?


O ile nie czuję się lepszy od innych. Siedzę sobie na wygodnej kanapie, przed wielkim telewizorem i z komórki wysyłam SMS-a za 2 zł plus VAT na pomoc dla poszkodowanych gdzieś tam w świecie. I myślę, że jestem w porządku, bo coś zrobiłem. Nic mnie to nie kosztowało, nic w sumie z siebie nie dałem. Poszły moje pieniądze, ale one mnie nie zmieniły, ja zostałem taki, jaki byłem.


Co w takim razie mnie przemieni?


To, co stracę. Jezus powiedział: „Kto traci swoje życie z mojego powodu, ten zachowa je na wieki”. Choćbym według logiki świata wszystko przegrał. W sensie materialnym i duchowym. Dlatego papież, robiąc mnie swoim jałmużnikiem, powiedział, że nie chce mnie widzieć za biurkiem. Kazał mi wyjść z Watykanu, iść do biednych, jeść z nimi, przenocować, opróżnić dla nich konto w banku, uściskać ich, choćby byli nie wiadomo jak brudni i jak śmierdzieli. To odzieranie z siebie samego, ze swojej pychy, egoizmu, lenistwa, poczucia estetyki. To mnie musi kosztować. Wtedy dopiero zobaczę, jak się zmieniam. 
Wiele razy obserwowałem, jak Boże miłosierdzie w niezwykły sposób dotyka człowieka. Miłosierdzie jest drugim imieniem miłości. Ja też mam być miłosierdziem. Mam przebaczać temu, kto na moje przebaczenie nie zasługuje. A pierwszą osobą, która nie zasługuje na przebaczenie, jestem ja sam.

Kup w sklepie "Gościa"

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.