Cena „appeasementu”

Andrzej Nowak

|

GN 31/2014

Im później próbuje się zatrzymać agresora, tym większa jest cena.

Cena „appeasementu”

Słowo „appeasement” weszło do języka historii zrozumiałego w całej Europie w roku 1938 wraz z konferencją w Monachium. Przedstawiciele mocarstw uzgodnili na niej „rozwiązanie” problemu stosunków między Niemcami Adolfa Hitlera i demokratyczną Czechosłowacją. Jakie to rozwiązanie? – uspokojenie przez zaspokojenie (agresora). To właśnie najlepiej oddaje angielskie słowo „appeasement”. Premierzy Wielkiej Brytanii i Francji zgodzili się, że lepiej rzucić Hitlerowi na żer Czechosłowację, aniżeli ryzykować wojnę o (jak to ujął premier Neville Chamberlain) „daleki kraj, o którym prawie nic nie wiemy”. Wcześniej już zaspokajano w ten sposób Hitlera, kiedy przyłączył Austrię do swego państwa, kiedy złamał warunki traktatu pokojowego z Wersalu i wkroczył zbrojnie na teren Nadrenii, kiedy ogłosił rozbudowę armii, lotnictwa…

Za każdym razem była mowa o „pogwałceniu zasad”, o nieuchronnych sankcjach. I za każdym razem następowało ostatecznie „zaspokojenie”. Apetytu Hitlera nie dało się jednak zaspokoić bez wojny, w końcu wojny o przetrwanie Zachodu. Może nie doszłoby do niej, gdyby wcześniej ktoś z możnych zachodniego świata powiedział: STOP! Gdyby ktoś pokazał agresorowi, że żadna agresja nie popłaca, gdyby Hitler został w ten sposób upokorzony wobec swoich wyborców/poddanych z III Rzeszy – nie w 1945, ale w 1935, 1936, najpóźniej w 1938 roku... Im później próbuje się zatrzymać agresora, tym większa jest cena. To jest cena „appeasementu”.

Ci, którzy lansują i realizują taką politykę, nie przejmują się tym jednak zbytnio, bo uznają, że tę cenę płacą inni – właśnie jakieś „dalekie (i małe) narody, o których nic nie wiemy”. Jacyś Czesi. Albo jacyś Polacy. Albo jacyś Ukraińcy. Czy warto sobie nimi zawracać głowę? Są co najwyżej kłopotami, które „poważni gracze” muszą dopiero w pocie dyplomatycznego czoła rozwiązywać. Prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt na kolejnej konferencji, w Jałcie, która stała się wielkim symbolem hańby „appeasementu”, ujął to tak: „Polska była źródłem kłopotów od przeszło pięciuset lat”. No i razem z Winstonem Churchillem pozwolił ten polski „kłopot” rozwiązać – Stalinowi. Przy okazji rozwiązany został „problem” całej Europy Wschodniej, od Szczecina do Triestu, jak to ładnie podsumuje rok później uczestnik jałtańskiego handlu narodami, Churchill.

Był „spokój” na 45 lat. Moskwa była zaspokojona. Cała Europa Wschodnia – spacyfikowana. To dwie różne warstwy tego samego pojęcia „appeasement”: zaspokojenie agresora równoznaczne jest z pacyfikacją jego ofiar. Pacyfikacją, którą zwolennicy „appeasementu” uznają za usprawiedliwioną. Dlaczego? Bo tam np. „antysemici mieszkają”, nie warto martwić się, kto kogo zabił w Katyniu, skoro przecież odbył się właśnie straszny pogrom w Kielcach… Inny argument: dzielni Rosjanie zasłużyli na nagrodę, wszak bez nich byśmy tej wojny nie wygrali… Najważniejszy jednak jest inny argument: nie drażnić silnego i gotowego do użycia siły gangstera. Lepiej z nim porozmawiać, wyznaczyć mu rewir, w którym może bić słabszych, byle tylko nie chodził do naszego rewiru. Poza tym można robić z nim znakomite interesy! Wreszcie dzięki umowie z takim, może nieokrzesanym, ale za to „stabilnym partnerem” można zaprowadzić wspólnie pewien porządek. A najgorszy jest nieporządek, chaos, w jaki możemy popaść znowu, jeśli dopuścimy do głosu tych małych i słabych, którzy mają swoje ambicje, interesy, języki, kultury – przecież nie będziemy się tego uczyć. Teraz wystarczy rosyjski, wystarczy zrozumieć rosyjski punkt widzenia – i już możemy się porozumieć. Już jest porządek. W dodatku (to argument dla ludzi wykształconych) oni mają taką cudowną kulturę, ten Tołstoj, Dostojewski, Szostakowicz – co za głębia. Co w porównaniu z tą głębią i wielkością mają do zaoferowania ci mali, jacyś Czesi, Ukraińcy, Polacy, Litwini? Szkoda nimi zawracać sobie głowę! (naprawdę przeczytałem taki argument w obszernym eseju, jakim londyński „Times Literary Supplement” przywitał w 2004 roku przyjęcie Polski, Czech, Słowacji i Węgier do Unii, stwierdzając, że to może odepchnąć wielką kulturę rosyjską od Europy, zatem: źle się stało…).

Ten „appeasement” skruszał jednak, bo imperializm sowiecki przechodził akurat kryzys, a „mali” odzyskali na chwilę głos. Charakterystyczne, z jaką radą zwracali się wtedy do nich (czyli do nas) wielcy konstruktorzy zachodniego „porządku”: tylko go nie naruszajcie! Ambasador USA przekazywał w lipcu 1989 roku stanowczą sugestię liderom „Solidarności”: musicie wybrać Jaruzelskiego na prezydenta. Tylko to „zaspokoi” Moskwę. Dwa lata później, kiedy rozpadał się już sam Związek Sowiecki, 1 sierpnia 1991 roku, prezydent George Bush osobiście pofatygował się do Kijowa, by powiedzieć Ukraińcom, że najlepiej im będzie pozostać w rodzinie narodów sowieckich, żeby nie mylili wolności (gospodarczej), która im się należy, z niepodległością, która im się nie należy. Ale ich nie powstrzymał.

Przez pewien czas nie było kogo „zaspokajać”, Rosja, wychodząc z ZSRR, sama leczyła swoje traumy. Ale przyszedł w końcu Władimir Putin – i w roku 2007 w Monachium (tak, tym samym) oświadczył, że Rosja teraz będzie walczyć z każdym, kto stanie na drodze jej imperialnej rekonkwisty. Powiedział to wprost. I co? Nic. Trwał wyścig zachodnich firm o fawory ekonomiczne Gazpromu, wyścig (w którym tak haniebny udział wbrew prezydentowi Kaczyńskiemu wziął premier Tusk już na progu roku 2008) o uścisk dłoni wielkiego przywódcy z Moskwy. Potem była Gruzja. I co? Nic. Potem był 10 kwietnia 2010 roku, taki a nie inny sposób potraktowania dochodzenia w sprawie śmierci Prezydenta RP i 6 generałów armii członkowskiej NATO. I co? Nic. Potem był zabór Krymu, zabór terytorium europejskiego kraju. I co? Nic. Teraz jest samolot malezyjski, jest dalsza agresja na Ukrainę. I co? Zobaczymy. Cena „appeasementu” rośnie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.