Dziwna wojna, grzeczna falanga

Marek Jurek

|

GN 15/2014

Od sprzymierzeńców mamy prawo oczekiwać realnej solidarności.

Dziwna wojna,  grzeczna falanga

Na ostatnim szczycie Przymierza Atlantyckiego prezydent Barack Obama oświadczył, że Stany Zjednoczone są gotowe bronić sojuszników z NATO, ale nie będą bronić państw do NATO nienależących, takich jak Ukraina. Rosja bowiem – jak powiedział – „nie będzie odstraszana od dalszej eskalacji za pomocą siły zbrojnej”. Po zakończeniu szczytu Obama uściślił, że „obecnie nie ma żadnych planów związanych z rozszerzeniem NATO o Gruzję i Ukrainę. Oba te kraje nie są na drodze do uzyskania członkostwa”. Na te deklaracje błyskawicznie zareagował prezydent Putin i w telefonicznej rozmowie zwierzył się prezydentowi Obamie ze swej troski o Naddniestrze, marionetkowe państwo utworzone przeszło dwadzieścia lat temu przez rosyjskie wojska na terytorium Mołdawii. Putina martwi, że Naddniestrze oddziela od Rosji całe terytorium Ukrainy. A przecież Mołdawia, tak samo jak Ukraina, nie należy do NATO. Po tej krótszej, telefonicznej wymianie zdań na dłuższą rozmowę poleciał do Moskwy sekretarz stanu John Kerry. Z ministrem Ławrowem przeprowadził ciekawą dyskusję na temat ustrojowych problemów Ukrainy. Siedemdziesiąt lat temu w Jałcie też rozmawiano o kwestiach ustrojowych. W zamian za odebranie polskiemu rządowi uznania międzynarodowego alianci zaoferowali Polakom „wolne wybory” (pod solidną ochroną Armii Czerwonej).

Przemówienie Obamy niedługo potem skomentował Tomasz Siemoniak, minister obrony RP. Oświadczył, że prezydent USA zapowiadając, że nie chce bronić Ukrainy i Mołdawii, „wyraził to, co jest zapisane w Traktacie Północnoatlantyckim” i „bardzo odpowiedzialnie zakreślił granice działania”. Minister uznał najwyraźniej, że pozytywna odpowiedź administracji Obamy na prośbę Ukraińców o dostarczenie lekkiego uzbrojenia przekraczałaby „granice odpowiedzialnego działania”, a w każdym razie, że „nie my tu jesteśmy od stawiania warunków (…) byłoby to niestosowne, gdybyśmy komukolwiek w tej sytuacji jakieś warunki stawiali”. Siemoniak wiernie rozwinął „strategię” premiera Tuska, który już trzy tygodnie wcześniej nalegał, „żeby Polska nieustannie pilnowała szyku”, będąc „istotną częścią, ale takiej falangi europejskiej”, bo „jeśli przesadzimy w jedną lub w drugą stronę, to możemy znaleźć się na bardzo niebezpiecznym aucie albo może precyzyjniej – na pozycji spalonej”. Premier płynnie zmienia retorykę z pokojowej (spokojny dryf w „głównym nurcie”) na militarną (groźna „falanga”), a potem z militarnej znowu na piłkarską. Ale jego ministrowie wyrażają się prościej. Wiceminister spraw zagranicznych Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz oświadczyła wprost, że unijne „sankcje nie służą zmianie polityki Rosji (…) pokazują jednak stosunek do rosyjskiej agresji”. Tylko czy poważna polityka ma się kończyć na „pokazywaniu stosunku”, a tym bardziej – pozytywnego stosunku do uników sprzymierzeńców, od których mamy prawo oczekiwać realnej solidarności?

Minister polskiego rządu powinien bronić interesów Rzeczypospolitej i powinien wskazywać podstawy naszego stanowiska. W ramach solidarności atlantyckiej polscy żołnierze oddawali życie i zdrowie w Iraku i w Afganistanie, w krajach nienależących do NATO – bo granice bezpieczeństwa leżą często znacznie dalej niż granice „fizyczne”. Nie jechali tam walczyć o uniwersalną demokrację i prawa człowieka, ale bronić bezpiecznego świata dla niepodległej Polski. Może nie myśleli nawet o tym, że Polska czasami musi przeciwdziałać zagrożeniom dla pokoju nawet daleko od swych granic, skoro dwukrotnie traciła niepodległość w wyniku załamania ładu międzynarodowego.Może nie wspominali też tych, którzy siedemdziesiąt lat temu walczyli o Polskę w Libii i w Norwegii, we Włoszech i w Holandii. Ale pojechali, gdzie wysłała ich Rzeczpospolita, poprzeć siłą jej interesy i politykę. Obrachunek racji i interesów zostawiali władzom naszego państwa. Wypełniali obowiązki tysiące kilometrów od domu nie dlatego, że taki mają „profesjonalizm”, ale po to, by nasi sprzymierzeńcy działali, gdy to Polska wskaże im zagrożenia i będzie oczekiwać skutecznej reakcji. Przez szacunek dla ich poświęcenia i służby każdy rząd Rzeczypospolitej powinien zawsze, kiedy trzeba, przypominać to naszym sojusznikom. Szczególnie wtedy, gdy ci po raz kolejny będą szukać ochotników do „koalicji chętnych”.

Dziewięć lat temu, po rewolucji pomarańczowej, Unia Europejska zatrzasnęła Ukrainie drzwi przed nosem, ogłaszając teorię o „wyczerpaniu zdolności przyjmowania kolejnych państw”. Dziś prezydent Obama, zatrzaskując Gruzinom drzwi do NATO, rezygnuje z najbardziej dotkliwej (i całkowicie niemilitarnej!) reakcji na rosyjską agresję na Krym. Tym samym demobilizuje też prozachodnie tendencje na Ukrainie. Polskie władze milczą, bo uważają, że żądanie innej polityki byłoby „niestosowne”. Najwyraźniej nie chcą również mobilizować solidarności Europy Środkowowschodniej, by wspólnie wobec sojuszników formułować postulaty naszego bezpieczeństwa. Tymczasem, że można to robić skutecznie, dowiódł prezydent Lech Kaczyński, gdy podczas wojny gruzińskiej doprowadził do wspólnego wystąpienia Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy. Obecne władze jednak najwyraźniej się boją, że prowadząc politykę polską, znajdą się „na aucie” w unijnym establishmencie. Tylko że Polska nie leży na żadnym aucie, ani w ogóle na żadnym boisku. Polska leży w Europie Środkowej.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.