Breżniew żyje?

Marek Jurek

|

GN 11/2014

Niepodległość żadnemu narodowi 
nie jest dana raz na zawsze.


Breżniew żyje?

Ukraiński Krym jest dla nas ważny – tak jak dla II Rzeczypospolitej była ważna zdemilitaryzowana Nadrenia. To jej remilitaryzacja upewniła Hitlera o bierności Zachodu i umożliwiła skierowanie ekspansji na Wschód, najpierw ku Austrii i Czechom, potem ku Litwie (któż dziś pamięta zabór Kłajpedy?) i zaraz potem przeciw Polsce. Formalnie zresztą chodziło nie o Polskę, tylko o zjednoczenie z Rzeszą niemieckiego państewka – Wolnego Miasta Gdańska. A faktycznie – o izolację międzynarodową Rzeczypospolitej, o rozbicie naszego przymierza z Francją i (potencjalnie, a potem rzeczywiście) z Anglią. Sama ludność Gdańska w najbardziej demokratyczny sposób pragnęła przyłączenia do totalitarnej Rzeszy: takie to są paradoksy demokracji. We wrześniu 1939 roku Marcel Déat pytał Francuzów: „Czy warto umierać za Gdańsk”. W pokoleniu naszych dziadków nikt nie miał wątpliwości, że warto się bić, żeby koszary w Trewirze pozostały puste. 


Marszałek Piłsudski, zaraz po dojściu Hitlera do władzy, zachęcał Zachód do zbrojnej reakcji, jednak nasi sprzymierzeńcy oparli się sugestiom polskich „podżegaczy wojennych”. Dlaczego autentycznie niepodległa, a więc zdesowietyzowana, Ukraina jest dla nas ważna? Po pierwsze – oddala nas od Rosji. Polska na granicy rosyjskiej strefy wpływów zawsze będzie dla Berlina i Paryża przede wszystkim korytarzem handlowym na Wschód. W pewnym sensie geopolityka nie zmieniła się od czasów Galla Anonima: „kraj Polaków oddalony (…) i mało komu znany poza tymi, którzy za handlem przyjeżdżają na Ruś”. Rosja też tak to widzi. W ważnym wywiadzie, udzielonym po katastrofie smoleńskiej, bardzo wpływowy rosyjski politolog Fiodor Łukjanow otwarcie zdefiniował zasadniczy interes Rosji wobec naszego kraju: chodzi o to, by Polska nie psuła Moskwie stosunków z zachodnią Europą, by nie domagała się od Unii realizacji postulatów naszego bezpieczeństwa i interesu narodowego. A – jak mówił Łukjanow – prezydent Lech Kaczyński pokazał, że można to robić skutecznie. Bo choć Polska nie będzie miała pozycji Niemiec w Europie, może jednak skutecznie blokować kontynentalną oś Paryż–Berlin–Moskwa – szczególnie jeśli będzie wzmacniać solidarność środkowoeuropejską i orientację atlantycką w Europie.



Jest bowiem motyw jeszcze ważniejszy od pozycji międzynarodowej, od zdolności realizacji swych interesów. Jest nim sama NIEPODLEGŁOŚĆ, która żadnemu narodowi nie jest dana raz na zawsze. Polska leży na Niżu Europejskim, w ciągu geopolitycznym pomiędzy największymi państwami na kontynencie. Putin na Krymie zademonstrował całemu światu, że Rosja jest jedynym państwem, które może w Europie Wschodniej stosować siłę. Ten sygnał wysłał przede wszystkim do państw powstałych na gruzach ZSSR: świat się zmienił, więc możecie sobie „prowadzić politykę”, ale tylko w granicach rosyjskiego przyzwolenia! Próba budowania trwałej niezależności od Rosji oznacza zabory, a w wypadku oporu – wojnę, w której nikt napadniętych bronić nie będzie. Ten komunikat może, niestety, dotrzeć również do Europy Środkowej, szczególnie do Estonii i Łotwy, leżących najbliżej Rosji i mających największe mniejszości rosyjskie. Europa dyskutuje o sankcjach. Takie „sankcje” to często działanie obliczone na uspokojenie własnego sumienia, na ukrycie faktycznej bezczynności. Realne znacznie miałyby tylko PROPORCJONALNE REAKCJE. Takie jak wykluczenie Rosji z Rady Europy: znak nieodwracalności jej politycznej izolacji, odczuwalny dla rosyjskiej wyższej klasy średniej, chcącej widzieć w Rosji część świata zachodniego. Dalej – jak zaproszenie do NATO Gruzji, a (w momencie wznowienia wniosku ukraińskiego) – samej Ukrainy. Jak wreszcie rzeczywiście podjęte działania, które Amerykanie już zapowiedzieli: wzmocnienie relacji wojskowych i pomoc obronna dla Polski i państw bałtyckich. Jeśli miałaby być realna – powinna być porównywalna z pomocą amerykańską dla Turcji i Izraela. Jeśli Amerykanie uzgodniliby z Estończykami otwarcie w ich kraju baz wojskowych – Rosja poczułaby, że awantura krymska była nieopłacalna i naprawdę kosztowna.



Skarżymy się często na bierność Zachodu. Żeby wpływać na otoczenie międzynarodowe, trzeba prowadzić konsekwentną politykę, mającą mocne oparcie społeczne. Dlatego tak cenna jest zgoda polskiej opinii publicznej w poparciu dla niepodległości i całości Ukrainy. Tym bardziej należy przeciwstawić się działaniom próbującym tę zgodę zdemontować. Nie chodzi tylko o kuriozalne strony internetowe typu „Polacy za rosyjskim Krymem” i polityków, którzy wspierają ich działalność. W swym oficjalnym stanowisku Ruch [deklarujący się jako] Narodowy pisze, że do aneksji Krymu doprowadziły „konflikty narodowościowe” na Ukrainie, ale również – „cała polska klasa polityczna, [która] zupełnie bezrefleksyjnie angażowała się w ukraiński konflikt”. Taki opis jest nie tylko całkowicie zbieżny z oficjalnym stanowiskiem Rosji. W praktyce zmierza do tego, by Rzeczpospolita biernie przyglądała się wznowieniu „doktryny Breżniewa”, prawa do militarnego wymuszania uległości na krajach, które Rosja uznaje za obszar swych strategicznych interesów. To stanowisko odpowiada również tej wielkiej części establishmentu Unii Europejskiej, która wyrozumiale patrzy na utrwalanie sowieckich tendencji w polityce Moskwy. I tego współbrzmienia nie zagłuszy nawet najbardziej hałaśliwa „eurosceptyka”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.