Po co ten gadżet?

Leszek Śliwa

Alkomat ma być częścią obowiązkowego wyposażenia samochodu, jak gaśnica. Abstynent, który nie kupi alkomatu, zapłaci więc mandat.

Po co ten gadżet?

Ostatnio znowu pijany kierowca spowodował śmiertelny wypadek. Jakoś nie zareagował na trwającą już tydzień kampanię medialną wywołaną spektakularnymi „wyczynami” innych nietrzeźwych kierowców i motorniczych. Zareagował za to rząd, proponując zaostrzenie przepisów. Bardzo dobrze, że złapanych pijanych kierowców będzie się karać grzywną, nawet jeśli nie spowodowali wypadku. Bardzo dobrze, że będzie się im zabierać prawo jazdy na kilka lat. I bardzo dobrze, że prowadzenie bez prawa jazdy stanie się przestępstwem, a nie tylko wykroczeniem.

Źle się jednak stało, że rząd postanowił również „dodatkowo wyposażyć” nasze samochody w obowiązkowy alkomat. Premier twierdzi, że to wydatek rzędu pięciu złotych. Zapomniał dodać, że tyle kosztują niedokładne, zawodne i prymitywne urządzenia jednorazowe, które nie rozwieją wątpliwości ludzi niepewnych, czy już wytrzeźwieli „po wczorajszym”. Najtańszy, w miarę dokładny alkomat wielorazowego użytku kosztuje około 150 złotych i trzeba go co pół roku kalibrować za podobną kwotę.

Normalny, odpowiedzialny człowiek nie prowadzi samochodu po pijanemu. Jeśli zdarzyło mu się pić poprzedniego dnia, a chce prowadzić rano, kupuje alkomat (i to ten droższy i dokładniejszy) i przed wyjściem z domu sprawdza, czy wytrzeźwiał. W aucie alkomat nie jest mu już do niczego potrzebny. Zwłaszcza, że jeśli będzie to urządzenie za pięć złotych, to po jego użyciu znowu nie będzie miał alkomatu i narazi się na mandat. Alkomat „na wyposażeniu samochodu” będzie więc atrapą, której nikt nie używa. Jedynym rezultatem wprowadzenia tych obowiązkowych gadżetów będzie możliwość wlepienia komuś mandatu za „niemanie” alkomatu, choćby to był abstynent.