Skandal Bożego Narodzenia

GN 51/2013

publikacja 19.12.2013 00:15

O Bogu, który chciał pobrudzić się światem, z bp. Grzegorzem Rysiem rozmawia J. Dziedzina. Rozmowa pochodzi ze świątecznego "Gościa Niedzielnego" z 2013 roku.

kard. Grzegorz Ryś, arcybiskup metropolita łódzki kard. Grzegorz Ryś, arcybiskup metropolita łódzki
Roman Koszowski /gn

Jacek Dziedzina: Boże Narodzenie oswoiliśmy bardziej niż Wielkanoc – sielskie obrazki stajenki łatwiej „sprzedać” niż koronę cierniową i pusty grób. Bez zająknięcia śpiewamy pastorałki, tak jakby to, że Bóg staje się człowiekiem, było czymś oczywistym.

Bp Grzegorz Ryś: W całej historii biblijnej widzimy, że w Bogu od początku jest tendencja ku wcieleniu – że On staje się najważniejszym aktorem ludzkiej historii, że w niej uczestniczy. W Starym Testamencie jest cały szereg niewątpliwie cudownych narodzin. Historia zbawienia z Abrahamem zaczyna się od obietnicy potomka danej człowiekowi 75-letniemu, którego żona jest bezpłodna. Także Samson jest cudownie poczętym dzieckiem. Podobnych sytuacji jest wiele, aż do progu Nowego Testamentu, czyli do Jana Chrzciciela. Jest więc taka tendencja Boga, który szedł ku wcieleniu przez dzieje Starego Testamentu. 

Ks. Józef Tischner pytany kiedyś, dlaczego właściwie Bóg stał się człowiekiem, odpowiedział: z zazdrości. 

(Śmiech) Odpowiedź Tischnera wyrastała z filozofii chrześcijańskiej, w której były momenty tak wielkiej fascynacji człowiekiem, iż rzeczywiście w takim duchu odpowiadano na to pytanie. Ale to z pewnością nie jest zasadnicza odpowiedź, jaką daje chrześcijaństwo. Zasadnicza odpowiedź jest taka, że Bóg stał się człowiekiem dla naszego zbawienia. Człowiek potrzebował zbawienia. Bo odpowiedź w duchu: „co takiego jest w człowieku, że Bóg chciał się nim stać”, wygląda na przedłużenie mitów greckich, gdzie bogowie czasami mieli ochotę zaznać ludzkich przyjemności, więc na chwilę przebierali się za ludzi. Myślę, że takie refleksje są bardziej fascynacją tym, co ludzkie, niż tym, co boskie. Natomiast wcielenie jest niewątpliwie punktem dojścia do tego, co w Bogu jest od samego początku, czyli pasji do spotkania z człowiekiem, do dialogu. Ten dialog zaczyna się w raju od pytania: „Adamie, gdzie jesteś?”. Dialog Boga z człowiekiem sięga szczytów w momencie wcielenia. I nie ma on ostatecznie innego celu jak zbawienie człowieka, bo jest to dialog z kimś, kto odwrócił się do Boga plecami. 

To jeszcze bardziej bulwersuje w narodzinach Jezusa: że to nie świat przychodzi na kolanach do Boga, tylko Bóg klęka przed tym światem. 

Boże Narodzenie to bardzo ważna odpowiedź na obrazy Boga, jakie nosimy w sobie, obrazy sączone w nas – myślę, że ostatecznie przez szatana. Można je sprowadzić do pewnej podejrzliwości wobec Boga: przyjęcie Boga w życiu mnie ogranicza, Bóg jest jakimś absolutnym władcą, który zakazuje i nakazuje, jest Stwórcą, ale tylko takim, który uruchomił ten świat i przestał się nim zajmować. Wiele takich podejrzeń nosimy w sobie, a obraz Boga w chrześcijaństwie absolutnie im zaprzecza. Pan Bóg we wcieleniu, ale i w całej historii zbawienia zaprzecza temu, co jest religijnością naturalną.Dlatego tu jest możliwe zgorszenie Bogiem, który postępuje w ten sposób. Także zgorszenie osób jakoś tam religijnych. Odpowiedzi, które otrzymujemy w Chrystusie na najważniejsze z ludzkich pytań, nie są odpowiedziami ani oczywistymi, ani uproszczonymi. Przy całej pełni Objawienia, jaka jest nam dana w Chrystusie, to są też odpowiedzi, w których trzeba się zatrzymać przed progiem jakiejś tajemnicy. Bóg nie powiedział nam w Jezusie Chrystusie wszystkiego. Powiedział to, co chciał powiedzieć. Dlaczego niedawno na Filipinach w jednym momencie zginęło parę tysięcy osób? Nie ma na to odpowiedzi. W Jezusie Chrystusie można jedynie znaleźć odpowiedź na pytanie, co z tym zrobić, czy można takim wydarzeniom nadać wtórnie jakikolwiek sens. 

Mówi się czasem, że Bóg zstąpił z nieba po to, by pobrudzić się światem.

Bóg nie potępia człowieka, zanim nie wejdzie w jego buty. Wcielenie jest tutaj punktem dojścia. Po co Bóg idzie do Sodomy? Wszyscy wiedzą, co się tam dzieje, ale Bóg nie wyda wyroku na Sodomę, dopóki do niej nie pójdzie… To jest niesamowita historia, zapisana w Pięcioksięgu, a więc w najstarszych pokładach Objawienia biblijnego. I właśnie do tego niejednokrotnie się odwołujemy, mówiąc o upomnieniu braterskim: gdy twój brat zgrzeszy, idź, upomnij go w cztery oczy. Ale to są tylko kolejne implikacje – a główny motyw samego aktu wcielenia jest taki, że Bóg, który stworzył człowieka do szczęścia, chce człowiekowi to szczęście przywrócić. Dlaczego Bóg tak postępuje? Wyłącznie dlatego, że tego chce. Nie ma po stronie człowieka powodów, dla których Bóg miałby się w niego wcielać. Nie ma po stronie człowieka żadnych powodów, dla których Bóg powinien go kochać. Na tym polega najwspanialszy przymiot Boga – miłosierdzie. 

Co to właściwie znaczy, że Bóg stał się jednym z nas? Jezus jest i Bogiem, i człowiekiem, ale człowiek Bogiem nigdy nie będzie. Nie jest to zatem sytuacja jak równy z równym. 

Tu trzeba rozróżnić: najpierw: czym to jest dla Boga, a potem: czym to jest dla nas. Co to znaczy dla Boga, że stał się jednym z nas? Dla mnie najbardziej przejmujący jest drugi rozdział Listu do Filipian, Hymn o kenozie Jezusa Chrystusa. Długo nie rozumiałem tego hymnu. Zawsze mnie zastanawiało, na czym polega upokorzenie, którego doświadcza Bóg, stając się człowiekiem. Dlaczego miałoby to Boga upokarzać, skoro człowiek jest najdoskonalszym z Boskich stworzeń? Aż kiedyś dotarło do mnie, że nie można być człowiekiem „w ogóle”. Można być wyłącznie konkretnym człowiekiem. Człowiek „w ogóle” nie istnieje. Może być pewna definicja filozoficzna czy teologiczna, ale definicja jest zawsze abstrakcją, natomiast w konkrecie istnieje tylko dany człowiek. I to jest odpowiedź na pytanie, co to znaczy, że On jest jednym z nas: przyjmuje wszystkie ograniczenia, jakie są wpisane w ludzką kondycję. Konkretny człowiek funkcjonuje zawsze w konkretnym miejscu, w konkretnym czasie, pochodzi z konkretnej rodziny, ma konkretną wiedzę, jaka jest dostępna w tym czasie i miejscu. I to stanowiło zawsze największą trudność w przyjęciu dogmatu o wcieleniu. Człowiek, który jest pobożny, w stosunku do Jezusa Chrystusa ma kłopot: musi przyjąć, że Jezus z Nazaretu o astronomii wiedział mniej niż dziecko, które dzisiaj chodzi do III klasy. Mamy kłopot z przyjęciem tego, że Jezus musiał uczyć się modlitwy, że św. Józef pewnie musiał uczyć Go historii biblijnej, prowadzić do rozumienia, kim jest Bóg. 

Bo to trudne do zrozumienia. Na przykład czy gdy Jezus był kuszony na pustyni, to był kuszony tylko jako człowiek, czy również jako Bóg? Czy kiedy bał się śmierci podczas modlitwy w Ogrójcu, to bał się i jako człowiek, i jako Bóg?

Zawsze jeden i ten sam. Można zacząć od jeszcze prostszego przykładu: dwunastoletni Jezus w świątyni, który wie, że jest Synem Bożym. Skąd to wie? Z modlitwy. A nie z tego, że w głowie przestawił sobie wajchę: teraz używam swojej natury boskiej, a teraz ludzkiej. Jezus miał świadomość, że jest Bogiem, ale miał ją jako człowiek. Dochodził do tej świadomości na modlitwie. 

Trudna jest ta mowa…

Mamy kłopot z przyjęciem człowieczeństwa Jezusa ze wszystkimi konsekwencjami. To jest to upokorzenie, które Bóg przyjmuje na siebie. Granicą tego upokorzenia jest śmierć. Słyszymy o tym w polskich kolędach: „Ogień krzepnie” – to, co jest nieuchwytne, nagle przyjmuje uchwytną formę. Albo: „Blask ciemnieje, ma granice Nieskończony” – we wcieleniu zostają pojednane sprzeczności. Kolędy są bardzo bliskie najlepszemu z tekstów, jakie w ogóle napisano o wcieleniu – jest nim list Leona Wielkiego do Flawiana na sobór w Chalcedonie. Leon Wielki mówi, że jest jeden i ten sam Jezus Chrystus, który: jest Bogiem i człowiekiem, jest nieśmiertelny i śmiertelny, cierpiętliwy i niecierpiętliwy, ograniczony i nieograniczony, wszechwiedzący i niewszechwiedzący. I tak dalej. Jeden i ten sam. Ojcowie w Chalcedonie, wysłuchawszy tej teologii, powiedzieli: „Piotr przemówił przez Leona, to jest wiara ojców”. To bardzo sławne wydarzenie w dziejach Kościoła. Upokorzenie Boga: kiedy staje się człowiekiem, to staje się konkretnym człowiekiem, w konkretnym czasie, ze wszystkimi ograniczeniami, jakie to na Niego nakłada. Dopóki nie wejdziemy w ten konkret, będziemy poruszać się po różnych konstrukcjach filozoficznych, skazujących Boga na bezpieczeństwo, które może stać się tytułem oskarżenia: że Ty, Boże, nie wiesz, co to naprawdę znaczy być człowiekiem.

Jeden z prądów, doketyzm, „poradził sobie” z wcieleniem, uznając, że Jezus przyjął tylko pozorne ciało…

To wyrasta jeszcze wcześniej z tendencji manichejskich, które zresztą odnawiają się cyklicznie w dziejach Kościoła. Wynikają one z podejrzliwości w stosunku do tego, co materialne. Drugi powód problemów z wcieleniem jest monofizycki – wydaje nam się, iż nie uszanujemy dostatecznie Jezusa, jeśli zaczniemy podkreślać Jego człowieczeństwo ze wszystkimi konsekwencjami. Człowiek bardzo pobożny ma kłopot: gdy się podkreśla człowieczeństwo Jezusa, to przestaje być oczywiste, że jest On Bogiem – ale jednocześnie wiadomo, bo przecież… jest Bogiem. Mieszamy natury boską i ludzką wedle własnej wyobraźni. A dogmat o wcieleniu mówi, że w Jezusie w jednej osobie są dwie natury, ale nie są one ze sobą zmieszane. Boska natura nie traci niczego z boskości przez to, że jest połączona z ludzką, ale też ludzka natura nie staje się jakąś nadludzką przez to, że jest połączona w jednej osobie z naturą boską. 

Nestoriusz z kolei mówił, że Maryja porodziła prawdziwego człowieka, ale nie mogła porodzić Boga.

Nestoriusz miał problem właśnie z tym, co najlepiej opisał Leon Wielki we wspomnianym liście. A ten problem objawił się silnie przy okazji nadania Maryi tytułu Theotokos, Matki Boga, przez sobór w Efezie. Dla nestorianizmu było to równoznaczne z powiedzeniem, że Bóg się rodzi – a Bóg się nie może narodzić. Tak samo, że Bóg umarł na krzyżu – bez wcielenia to jest bez sensu, Bóg nie może umrzeć. 

Z tego wszystkiego wynika, że chrześcijaństwo jest najbardziej wywrotową religią. Inne religie zachowały ten porządek: natura jest naturą, Bóg jest Bogiem. Tę nienaruszalną granicę przekroczyło tylko chrześcijaństwo.

Chrześcijaństwo jest wywrotową religią, bo nie jest stworzone przez człowieka. Już samo pytanie, dlaczego Bóg stał się człowiekiem, jest trochę bez sensu. Bo jeśli wierzymy, że chrześcijaństwo jest religią objawioną przez Boga, to nie pytamy, dlaczego Bóg stał się człowiekiem, tylko co z tego wynika. „Dlaczego…?” jest pytaniem: dlaczego się nie mieścisz w moich pojęciach? On się nie mieści w pojęciach. 

A co to znaczy dla nas, że Bóg stał się człowiekiem? 

Oznacza szansę komunii. Papież Franciszek pięknie pisze w „Lumen fidei”, że wiara jest ostatecznie specyficznym rodzajem wzroku, który jest wzrokiem wspólnym zakochanego w Jezusie człowieka i samego Jezusa. Osoby zakochane widzą rzeczywistość inaczej, bo widzą ją razem. W spotkaniu z Jezusem Chrystusem, który jest żywy, mamy możliwość postrzegania świata, Boga, człowieka, siebie samych kompletnie inaczej. Nie można poprzestać tylko na dogmacie o wcieleniu. Rozstrzygające jest zmartwychwstanie. Kiedy głosimy kerygmat, to zaczynamy od zmartwychwstania. Bo to ono decyduje o tym, że patrzę na Jezusa nie jak na kogoś, kto się urodził 2000 lat temu w Betlejem i później został zabity, tylko wierząc, że zmartwychwstał. Przyjmuję, że Jezus jest w moim życiu kimś konkretnym, z kim się spotykam. Bycie we wspólnocie z Nim przemienia wszystko w moim życiu. Mówimy o komunii! Trudno mieć doświadczenie komunii z Napoleonem czy Ramzesem V – nawet jeśli jest on osobą, która mnie jakoś fascynuje, pozostaje osobą tylko z historii. 

Ale można jej doświadczyć z innymi członkami Kościoła – grzesznego, ale i świętego.

Tak, ta komunia przyjmuje formę Kościoła. Wcielenie jest przedłużone w Kościele. Przez pierwsze tysiąc lat wyrażenie „Ciało Chrystusa” odnoszono do Kościoła, a „Mistyczne Ciało Chrystusa” do Eucharystii. Próbowano podkreślać realność obecności Chrystusa w Kościele. W Eucharystii podkreślano jakiś tajemniczy sposób obecności Jezusa w chlebie i winie, natomiast takim dosadnym wcieleniem Chrystusa był Kościół! Potem ze względu na to, że pojawiły się herezje eucharystyczne, odwrócono te pojęcia. Dzisiaj mówimy o Mistycznym Ciele Chrystusa w odniesieniu do Kościoła, a w Eucharystii podkreślamy realność Jego obecności – ale to nie oznacza, że pierwotne myślenie stało się nieważne. Kościół jest przedłużonym wcieleniem. A ponieważ herezje chrystologiczne bardzo łatwo przenoszą się na herezje eklezjologiczne, można być na przykład eklezjologicznym monofizytą, któremu to, co w Kościele ludzkie i boskie, kompletnie się miesza. Wtedy jesteśmy przerażeni, ilekroć trzeba mówić o ograniczeniu Kościoła, o grzechu Kościoła, no bo jak to: przecież Kościół jest święty. Tak, jest święty, ale to nie oznacza, że dwie natury są w nim wymieszane. Można być też eklezjologicznym wyznawcą arianizmu: odrzucać to, co boskie w Kościele, i podkreślać tylko to, co ludzkie. A można też tak akcentować boskość, że to, co ludzkie, bierze się w nawias. 

Bóg nie tylko stał się jednym z nas, ale nazwał nas jeszcze przyjaciółmi. Chrześcijaństwo oznacza spoufalenie się człowieka z Bogiem?

W dobrze przeżywanym chrześcijaństwie jest obecne i tremendum, i fascinosum [groza i fascynacja, respekt i uwielbienie]. Bardzo ładnie powiedział św. Augustyn: „Ty możesz nazwać mnie swoim bratem, a ja będę Cię nazywał swoim Panem”. Jedno i drugie jest potrzebne człowiekowi. Jezus nazywa nas przyjaciółmi, a jednocześnie mówi, że jest naszym Panem i Zbawcą. 

Bóg zechciał „pobrudzić się” światem – czy to też sygnał dla Kościoła i kierunek ewangelizacji? 

Myślę, że po ostatniej adhortacji Franciszka to jest jeszcze bardziej czytelne: Kościół nie może być punktem odniesienia sam dla siebie. Mamy szczęście mieć papieża, który to przedstawia w dosadnym konkrecie. Mówi, że woli Kościół, który się porani, czyli właśnie pobrudzi, wywróci, niż taki, który się zamyka w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.