Kolęda dla nieobecnych

Andrzej Nowak

|

GN 51/2013

Czy możemy sobie wyobrazić siebie samych jako puste miejsce?

Kolęda dla nieobecnych

Zostawiamy przy wigilijnym stole puste miejsce – dawniej dla naszych bliskich zmarłych, dziś raczej na znak pamięci o ubogich i samotnych. Warto o nich pamiętać, nie tylko w ten wieczór. A nasi Drodzy Zmarli – gdzie oni są, kiedy zajmujemy ich miejsca przy stole i kiedy zostawiamy im to jedno, symboliczne? Czy możemy sobie wyobrazić siebie samych jako puste miejsce? Kiedyś przecież tam się przesuniemy. Takie ćwiczenie wyobraźni przybliża znaczenie pamięci i wspólnoty, żywych i umarłycwh. Wykonujemy je, dopóki trwa wigilijna tradycja. To puste miejsce przy stole nie jest przecież całkiem puste, kiedy kładąc przy nim nakrycie, przypominamy sobie tych, którzy z nami byli. Są z nami przy tym stole, dopóki pamiętamy. Czy chcielibyśmy być pamiętani, być w tym pustym, ale wypełnionym dobrą pamięcią miejscu, kiedy już nie my będziemy dzielili się opłatkiem nad tym stołem? Czy to obojętne? „Żywi powstają z umarłych w nie mniejszym stopniu niż umarli z żywych” – to zdanie Platona zapisane w „Fedonie”. Opisuje ten kruchy łańcuch, jaki odtwarzamy w wigilijnym kręgu, czekając na Boże Narodzenie. Przyjście Zbawiciela zmienia jednak spoiwo tego łańcucha. Od pamięci (o tych, którzy odeszli – kiedyś o nas) ważniejsza staje się nadzieja: że się spotkamy znowu, przy innym, jeszcze piękniejszym stole, wiecznie nakrytym. Ten łańcuch – inaczej niż nasze łańcuchy splatane na choince – nie ma końca. Powtarzamy: taka jest nasza wiara. Złe moce wobec niej truchleją. Inaczej jest ze wspólnotą narodu czy wspólnotą kultury. One nie mają drogi otwartej do nieba. Trwają, dopóki je tworzymy. Nasza trwa, dopóki są Polacy, którzy spotykają się przy wigilijnym stole i zostawiają przy nim puste miejsce – dla swoich bliskich zmarłych, dla ubogich, dla samotnych. Dopóki pamiętamy i chcemy tę pamięć przekazać dalej, następnym pokoleniom. Dopóki nam się chce – trwać i tworzyć.

Czy chce nam się trwać w tej wspólnocie narodu i kultury, jaka stanowi Polskę? Pracując teraz nad historią początków tej wspólnoty, zastanawiałem się nad imionami, które do owych początków wciąż nawiązują, stanowią jakby nić łączącą kolejne pokolenia, ogniwa w łańcuchu naszych dziejów: Bolesław, Mieczysław, Stanisław, Kazimierz… Postanowiłem sprawdzić, jak się dzisiaj (statystycznie) mają? Wyniki są na wyciągnięcie ręki. Dane aktualizowane są co roku. Możemy porównać: w 2001 r. było w Polsce 380 357 Kazimierzów, w 2012 już tylko 239 414; dla tych samych lat – Mieczysławów było 222 092, a jest 135 362; Stanisławów było 890 545, a jest 536 611; Bolesławów – 89 680, a jest 40 009. Gigantyczna zmiana, zaledwie w ciągu 11 lat. Wielkie wymieranie.

Wielkie wymieranie polskiej tradycji? Może nie powinienem desperować, są przecież za to setki nowych imion, wspaniałą popularność zyskują bardziej globalni patronowie i patronki: Aleksandra, Lena, Oliwia, Jakub, Kamil, Dawid, Angelika. Otwieramy się na świat? Na pewno tak. Nic w tym złego dla nowych, urodzonych w III RP Olek, Len, Oliwek, Kubusiów, Kamilków, Dawidków czy Angelik. Przed nimi życie. Ale już w jakiejś innej wspólnocie chyba. Może lepszej, więcej i piękniej obiecującej niż polska tradycja? Czy w tej nowej wspólnocie będzie przy wigilijnym stole miejsce dla starej? Dla pamięci? Czy będzie sam wigilijny stół? Czy nadadzą się na ten stół, jeśli będzie, potrawy z molekularnej kuchni – zielone kuleczki o smaku karpia, żółte sześcianiki mające smakować jak barszcz, może szare romby w kropki bordo udające kutię? To przecież nie są sprawy najważniejsze, to tylko przygodne elementy pewnej historycznej tradycji. Przecież pierwsi Bolesławowie, Kazimierze i Stanisławowie tych potraw nie jedli. Inaczej obchodzili Wigilię (na pewno jednak obchodzili – od samego początku polskości). Więc może niepotrzebnie się martwię o miejsce polskiej, odnowionej jakoś wspólnoty przy globalnym stole fortuny za, powiedzmy, sto lat? Nie, jednak mam bardziej „twarde” dane, które ten niepokój budzą. Co roku ONZ publikuje prognozy demograficzne dla wszystkich krajów. Zajrzałem do najnowszych, z roku 2013. Według nich w wariancie uznanym za najbardziej prawdopodobny, jeśli Polska będzie trwała w tych granicach, jakie ma, i utrzymają się obecne trendy „naturalnego ruchu ludności” (czyli urodzin i zgonów), to w 2060 r. mają być tutaj 32 mln mieszkańców, a w 2100 r. – 26 mln. Spadamy z poziomu ponad 38 mln, jaki Polska osiągnęła na progu III RP. ONZ publikuje też wariant bardziej pesymistyczny swoich prognoz: według tego wariantu w roku 2060 mieszkańców kraju nad Wisłą ma być 26 mln, a w roku 2100 – 14 mln. Dalszych prognoz nie ma, ale tendencja jest nieubłagana. Czy w 2200 r. będą tutaj jeszcze jacyś mieszkańcy? Czy zostanie puste miejsce? Ktoś je pewnie zajmie, ale czy zostawi nakrycie przy swoim stole dla dawnych mieszkańców, dla ich cieni, dla ich tradycji?

Dlaczego nie chcemy być razem? Dlaczego nie chcemy być dłużej? Dlaczego nie chcemy być? To nie jest przecież zjawisko nieodparte, uniwersalne. Rosja, kraj największej katastrofy demograficznej lat 90., ograniczyła w ostatnim dziesięcioleciu ten fatalny trend. W zeszłym roku pierwszy raz od 1991 r. urodziło się w Federacji Rosyjskiej więcej obywateli, niż umarło. Odwrotnie niż w Polsce. Włochów, wedle prognoz ONZ, ma być za 90 lat mniej więcej tyle samo co obecnie, Francuzów o 20 mln więcej, podobnie Brytyjczyków, Czechów o milion więcej niż dziś. Spójrzmy na puste miejsce przy stole wigilijnym i wyobraźmy sobie, że tam jesteśmy, już nieobecni i niewspominani. Czy zbiorowe samobójstwo jest dobrym tematem na kolędę? Nie, chyba jednak nie. Kolęda przynosi nadzieję. Jeśli odnowimy ją w sobie, może jeszcze odnajdziemy – przy żłóbku – sens rodzenia i wychowywania dzieci, sens spotykania się razem, podawania dalej słów i melodii polskiej kultury zaklętej w kolędzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.