Śledząc drogę Victora Orbána, można stać się zwolennikiem klonowania ludzi.
Bartłomiej Zborowski /PAP
Węgierski premier praktycznie co 12 miesięcy mógłby zostawać człowiekiem roku. I nie ma w tych peanach cienia bałwochwalstwa. To raczej zwykła zazdrość, że Węgrzy mają prawdziwego gospodarza, a nie albo marionetkowego premiera sterowanego z tylnego siedzenia, albo wprawdzie ideowca, ale trochę cynicznego, trochę też nieradzącego sobie z równie cynicznymi współpracownikami, albo wystraszonego woźnego, najpewniej czującego się w uścisku to zachodnich, to wschodnich białych kołnierzyków. Zazdrość tym większa, że alternatywy na horyzoncie nie widać.
Odkąd Orbán przejął władzę na Węgrzech, nie przestaje imponować konsekwencją, z jaką wyprowadza swój kraj z zapaści gospodarczej, zafundowanej najpierw przez dziesięciolecia komunizmu, a potem pogłębionej przez „demokratycznych” socjalistów. Konsekwencja Orbána imponuje z dwóch powodów. Po pierwsze przeprowadził reformy wewnętrzne pod nieustannym obstrzałem międzynarodowych instytucji, od UE po Międzynarodowy Fundusz Walutowy, które rozpętały prawdziwą histerię, gdy premier małego państwa, zamiast zachowywać się jak „prawdziwy Europejczyk”, zaczął robić wszystko po swojemu. Po drugie konsekwencja Orbana nie jest tylko prężeniem muskułów, ale przynosi wymierne efekty. Odczuwają je na przykład rodziny: wprowadzone na Węgrzech ulgi podatkowe na dzieci są takie, że posiadająca trójkę dzieci rodzina o przeciętnych dochodach praktycznie nie płaci podatku dochodowego!
W tym roku tytuł człowieka roku należy się Orbánowi za… zapowiedź zamknięcia stałego przedstawicielstwa Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Budapeszcie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.