Idzie Niebo ciemną nocą

Marcin Jakimowicz

|

GN 50/2013

publikacja 12.12.2013 00:15

Frossard mawiał: „Wiara to 24 godziny na dobę niepewności minus 1 minuta nadziei”. Ci, którzy rzucają światło Ewangelii, zazwyczaj stoją w mroku. Po drugiej stronie reflektora. Szukają pociechy, a słyszą: „Błogosławiony, kto we Mnie nie zwątpi”.

Idzie Niebo ciemną nocą canstockphoto

Pierwsze spotkanie było zabawne. Na letniej oazie ksiądz opowiadał przejmująco o doświadczeniu nocy w życiu chrześcijan. Zauważył, że moi kumple nie uważali, więc przerwał opowieść: „Jesteście w stanie powiedzieć, o czym teraz mówiłem?”. Kumpel z absolutną szczerością odparował: „O nocnych doświadczeniach chrześcijan”. Jego słowom towarzyszył ryk śmiechu. Teoretyczna lekcja o nocy wiary została odrobiona bezboleśnie. Potem mnie dopadła. Niejeden raz. I naprawdę nie było mi do śmiechu. Było anielsko, ale niezbyt sielsko. Czytania adwentowe o narodzie kroczącym w ciemnościach, o Bogu przychodzącym w mroku okazały się proroctwem.

Alleluja i do tyłu

Niezwykle często piszę o charyzmatach, o spektakularnym wylaniu łaski, przejawie mocy. To znak czasu. Opowieść o tym, co mówi dziś Duch do Kościoła.

„Mamy wiele szczęścia, że żyjemy w takich czasach jak teraz – nie ma wątpliwości o. Joseph-Marie Verlinde/. – Pan podwaja dzisiaj swą łaskę. Dlaczego? Bo świat się od Niego oddala…”. Mamy dziś do czynienia z Kościołem, który się zapada, i jednocześnie z Kościołem, który się odradza. Zapada się wiele starych struktur, które nie wytrzymują nowego tchnienia Ducha. W odradzającym się Kościele są ludzie, którzy oddają Jezusowi swe życie.

Sporo pisałem o charyzmatach, uzdrowieniach. Tyle że one… nie są językiem Pana Boga! Są zazwyczaj rodzajem wabika, który przyciąga do wspólnot ludzi omijających kościoły szerokim łukiem. Adwent przypomina o najważniejszej rzeczywistości: wiara jest pójściem w ciemno. Bez fajerwerków. Bez zabezpieczeń. Z GPS-em słowa Bożego, które jak na złość, zamiast wybrać najkrótszą drogę, nakazuje nam jazdę przez jałową, bezkresną pustynię.

Ewangelizatorzy i osoby posługujące na Mszach z modlitwą o uzdrowienie stoją w cieniu, „po drugiej stronie reflektora”. Ich posłudze towarzyszą często zawirowania, ciemność. Może dzięki temu nie drukują sobie wizytówek: „Uzdrawianie i uwalnianie od 17 do 19”.

– Dostajemy często lekcje pokory. Między innymi podczas posługi przy modlitwach o uwolnienie – opowiada Aleksander Bańka (animujący Tyskie Wieczory Uwielbienia). – Osoby ze wspólnoty na co dzień idą przez życie w obłoku niewiedzy, w ciemności wiary. Wędrują, jak Pan Bóg przykazał, w cichej, ciemnej, miłosnej wierze. I na to trzeba się zgodzić.

– Powiedzenie do mikrofonu słów poznania, że Bóg uzdrawia tę czy tę osobę, to jest śmierć wewnętrzna – dopowiada o. Remigiusz Recław, jezuita z Łodzi. – Mogę się przecież pomylić. Nie dostaję od Jezusa maila z listą osób, które zamierza dotknąć. To jest rodzaj śmierci.

– Kiedyś dostałam od Boga zapewnienie – wspomina Aleksandra Scelina z Chorzowa. – Mam wejść na spienione morze, szalejące fale. Zaryzykowałam. Dopiero w chwili gdy uczyniłam pierwszy krok, spod mojej stopy wynurzyła się solidna skała. Kolejny krok – to samo. Ruszyłam w ciemno.

Charyzmatyczny założyciel „Mężczyzn św. Józefa”, Amerykanin Donald Turbitt, widział niejedno. A jednak zapytany o to, czy przeżywa mroczny stan, gdy modli się i czuje, że mówi do ściany, a głos trafia w próżnię, odpowiada: „Każdego dnia. To moja codzienność”.

Zapomniałeś o mnie?

– Bóg pokornie dostosowuje się do naszego języka, schodzi do naszego poziomu przeżywania wiary – wyjaśnia siostra Bogna Młynarz, wikaria generalna Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana. – Spektakularność jest potrzebna nam, byśmy zwrócili uwagę na Boga, który chce się z nami skomunikować.

Ale to nie jest Jego ulubiony język. On stara się do nas dostosować. Widać to jak na dłoni w rozwoju wielu wspólnot. Po początkowym boomie charyzmatów i wysypie darów następuje czas uspokojenia, wyciszenia. I mam wrażenie, że Pan Bóg lepiej się w takiej rzeczywistości czuje! Mistrzem dla charyzmatyków może być św. Jan od Krzyża. Mówił: młode wino burzy się, ale może się zepsuć. Stare ma głębszy smak i już nie fermentuje. Jest spokojne, dojrzałe. Charyzmaty są dziś codziennością Kościoła. To dobrze. Ale mnie interesuje bardziej dalszy ciąg, kolejny krok. Gdy ludzie wracają do domów i zaczynają spokojnie myśleć: „Przecież nie wszystkich uzdrowił. Nie zwyciężył we mnie całego zła. Działa? A może zapomniał o mnie?”.

Za tydzień święta Bożego Narodzenia. Jezus przyszedł na świat nocą, najważniejsze „odgórne” komunikaty Józef otrzymywał we śnie. Nawet zmartwychwstanie, które kojarzymy z eksplozją światła, ze skąpanym w słońcu porankiem, dokonało się w absolutnych ciemnościach! Zmartwychwstał „wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno” – czytamy. Noc rodzi lęk. Ile razy budziłem się około trzeciej i starając się złapać sen, który bezpowrotnie umknął, zaczynałem walkę z mrocznymi myślami... Czarno postrzegałem rzeczywistość, zamartwiałem się o przyszłość rodziny, a moją głowę rozsadzały mroczne scenariusze. Blask słońca naprawdę zmieniał tę perspektywę.

Dlaczego Bóg wybiera noc? Słyszałem od pewnego dominikanina, że Pan Bóg lubi noc, bo wówczas mnisi śpią i wreszcie przestają się sobą zajmować…

– Bóg działa w nocy dlatego, że w dzień mamy zbyt dużo siły – wyjaśnia prof. Jan Grosfeld. – W ciągu dnia sami jesteśmy bogami, w nocy On ma większe możliwości. Może opierać się na naszej słabości, kruchości, bezradności, na naszym braku oporu. W nocy nie trzymamy w rękach naszego życia. Talmud mówi, że modlitwa nocna jest czymś niezwykle ważnym i skutecznym, bo aniołowie schodzą na ziemię, by patrzeć, co ludzie robią, i wtedy skarbiec łask Boga jest słabiej strzeżony. Noc powoduje, że nie możemy się przygotować, zabezpieczyć. Żydzi, wychodząc z Egiptu, nie zdążyli upiec chleba do końca. Mieli tylko chleb niekwaszony. Hostia jest prostą kontynuacją tamtego faktu. To symbol kruchości. Tę samą kruchość miał Jezus, gdy nie sprzeciwiał się złu.

– Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu – opowiada Tomek Budzyński, lider Armii – przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna śmierć. Pan prowadzi mnie przez ciemną dolinę. Gdzie jest Bóg, który był jeszcze niedawno na wyciągnięcie ręki? Gdzie spełnienie obietnic, które mi dał? Genialnie mówi o tym Pieśń nad pieśniami: wstałam, by otworzyć drzwi memu miłemu, a jego już nie było. Szukałam go i... nie znalazłam. I jeszcze pobili mnie, zerwali suknię i znieważyli strażnicy pilnujący murów. Gdzie jest mój Ukochany? I to mówi najświętsza pieśń Izraela! To jest droga duszy.

W ciemno!

– Moje doświadczenie Roku Wiary? – zastanawia się bernardyn o. Cyprian Moryc. – Jezus przymnaża wiary nie podczas atrakcyjnych rekolekcji czy koncertów, jakichś ekscytujących spotkań modlitewnych, lecz w ciemnościach. Te wydarzenia są bardzo ważne, ale potem trzeba uważać, bo to tylko wstęp. Mają rację święci, np. Jan od Krzyża, gdy proponują ciemne noce. Wiara jest trudna. Zauważyłem, jak wielki jest opór naszej grzesznej natury wobec łaski. Im większa łaska, tym silniejsze i bardziej wyrafinowane formy ruchu oporu, jakieś ciche apostazje i wielka pomysłowość w torpedowaniu Bożego działania. Jedynie kryzys jest w stanie uwolnić chytrego technokratę od tej zatwardziałości i przebiegłości. Oczywiście trudno to zauważyć u siebie, łatwiej u innych. Bardzo mnie umacnia zdanie św. Pawła: nie mówiąc już o mojej codziennej udręce wynikającej z troski o Kościoły” (2 Kor 11,28). On, taki potężny charyzmatyk, siłacz wiary, odczuwał „codzienną udrękę”! Pozostaje więc łódeczka wiary z Jezusem na rozszalałym morzu.

Noc jest światłem

Gdy zacząłem pisać ten tekst, dotarła do mnie informacja: „Zmarł karmelita Wilfrid Stinissen”. Jak bardzo swego czasu pomogła mi jego sztandarowa książka „Noc jest mi światłem” – opowieść o nocnych poszukiwaniach, o ukrytym w mroku Bogu. „»Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?« – wołał Jan Chrzciciel” – przypominał szwedzki karmelita. „Doprawdy, nie było to pytanie retoryczne. Jan wiele wycierpiał w więzieniu. On, który przywykł do wolności pustyni i do przestrzeni, siedział teraz w ciasnej i mrocznej celi tylko dlatego, że śmiał powiedzieć Herodowi prawdę. Samotność dała mu czas na przemyślenie wieści, które przedostawały się przez grube więzienne mury. Dotyczyły one orędzia Jezusowego i Jego cudów. To, co słyszał o Nim, bardzo odbiegało od tego, czego osobiście oczekiwał. Przepowiedział, że Jezus będzie mocny, »mocniejszy ode mnie«. Miał chrzcić Duchem Świętym i ogniem. Będzie miał wiejadło w ręku i oczyści swój omłot. Pszenicę zbierze do spichrza, a plewy spali w ogniu. Oczekiwał Mesjasza, przychodzącego z »ręką potężną i wyciągniętym ramieniem« (Ps 136,12), który bezlitośnie wytnie każde drzewo, nie wydające dobrego owocu (por. Mt 3,10). To, co usłyszał o Jezusie, zbiło go z tropu, nie zgadzało się z jego wyobrażeniami o królestwie mesjańskim. Jezus nie był otoczony mocą, nie występował jako sędzia. Czynił cuda, ale po to, aby uleczyć chorych, a nie po to, aby umocnić swoją władzę. A czyż Izajasz nie pisał, że Mesjasz miał przynieść więźniom swobodę? Teraz Jan siedział w więzieniu. On, poprzednik Mesjasza, a Mesjasz nie troszczył się o to i nie robił nic, żeby go wyswobodzić. Jezus nie odpowiada wprost. Nie mówi: Oczywiście, że jestem Mesjaszem. Poprzestaje na prostym opisie tego, co czyni, dodając tajemnicze słowa: »A błogosławiony, kto we Mnie nie zwątpi«. Potykamy się o Boga, który nie jest gotów zniweczyć wszelkiego zła. Jesteśmy zbici z tropu, kiedy zauważamy, że Bóg jest inny: umywa nam stopy, umiera za nas, wyciągając ramiona, staje się dla nas pokarmem i napojem. Choć w głębi nas samych tęsknimy za miłością bez granic, stajemy przerażeni, kiedy ta miłość się objawia. Z Bogiem sprawiedliwym można ubijać interesy. Można z Nim kupczyć i próbować pozyskać Jego względy. Ale przeciw Bogu, który jest miłością i tylko miłością, nie mamy broni”.

Druga strona reflektora

„Połamawszy chleby, dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom”. Apostołowie mogli się solidnie wygłupić. A jednak gdyby nie ruszyli się z miejsca, tłum pozostałby głodny. To w naszej niemocy, ciemności przejawia się Jego siła. Mnożenie przez dzielenie…

Nieustannie wracam do znakomitej homilii bp. Grzegorza Rysia, który opowiadał: „Gdy spotykaliśmy się z osobami odpowiedzialnymi za ewangelizację Krakowa, padało często pytanie: Czy już jesteśmy dość mocni, żeby to dzieło podjąć? To nie jest dobre pytanie! Nie jest ważne, czy jesteśmy dość mocni! Pytanie najważniejsze brzmi inaczej: Czy jesteśmy dość słabi, czy jesteśmy w wystarczającym stopniu mali?”.

Bóg wybrał Mojżesza, bo „był on człowiekiem bardzo skromnym, najskromniejszym ze wszystkich ludzi, jacy żyli na ziemi”. Wybrał Jana Vianneya, bo „był człowiekiem skromnym, najskromniejszym…”. To lek na naszą gigantomanię. O „ciemnej miłosnej wierze” nie przeczytamy na popularnych internetowych portalach.

– Nasza kultura reaguje na każdy kryzys alergicznie. To jest coś do wyleczenia – przekonuje o. Wojciech Ziółek, prowincjał krakowskich jezuitów. – Ma tysiąc gotowych recept, proponuje albo ucieczkę w rozrywkę, albo podanie tabletki z krzyżykiem, by nie bolało. Nie chodzi o to, aby mi „przeszło”, ale o to, by to, co mnie spotkało, przeżyć do samego końca. Pisaliście przecież o matce Teresie z Kalkuty, o jej potwornej ciemności, kryzysie. Jej nie „przeszło”. Do samego końca! Ale dzięki temu kryzysowi, niejako na siłę, koncentrowała się na Jezusie, a to jest przecież najważniejsze.

Czekanie w ciemnościach na odgórną odpowiedź przypomina scenę filmu „Ludzie Boga”. Siedzący za stołem trapiści proszą Najwyższego o pomoc. Odpowiada im echo. Odpowiedź przychodzi znacznie później. Ta cierpliwość Boga, który na wszystko ma czas, jest często nie do zniesienia.

– Ojciec nie domaga się natychmiastowej odpowiedzi? – pytam o. Michała Ziołę, również trapistę. – A do zniesienia byłaby odpowiedź, której bym nie zrozumiał? Podeptał, bo nie byłem dobrze przygotowany na jej przyjęcie, którą bym zagadał, podrasował w swojej pysze i strachu, ubrał w niepotrzebne kwiatki, nie do końca odczytał i zmarnował przez ucieczkę? Wreszcie – która by mnie zabiła? Nie zapominajmy, że to jest Bóg, miłość, ogrom majestatu, a nie kolega z pracy, z którym e-mailujemy, siedząc przy tym samym biurku. Pokora i mądrość objawiają się w czekaniu: „Wielkim czekaniem czekałem na Pana”. Czekanie ma być wielkie, żeby było godne przyjąć Wielkiego Boga W chwilach duchowej ciemności nie rozpoznajemy Pana. Maria Magdalena pomyliła Go ze zwykłym ogrodnikiem, uczniowie wzięli za zjawę, a uwięziony Jan Chrzciciel wątpił: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść?”. Sytuacji nie ułatwia również to, że pokorny, przechodzący nieopodal Bóg… „chce nas minąć” (Mk 6, 48). Czeka na nasz bezradny krzyk. Dopiero wówczas zawraca, podchodzi i uspokaja: „Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!”. Zaufajcie Mi. W ciemno.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.