Jeśli edukacja naszych dzieci jest zbyt mało istotna, by zaprzątać nią głowy wszystkich obywateli… no to jaka sprawa jest tego godna?
Tomasz Elbanowski 24 października uzasadniał w Sejmie obywatelski wniosek o referendum Tomasz Gzell /PAP
Dyskusja wokół inicjatywy zorganizowania referendum w sprawach edukacyjnych podzieliła nie tylko polityków. W mediach, w sieci przeważają głosy sceptyczne. Nawet przeciwnicy obowiązku szkolnego dla sześciolatków i sympatycy akcji obywatelskich boją się, że to o jeden most za daleko. Że sprawa zostanie wykorzystana politycznie, że referendum dotyczy kwestii zbyt szczegółowych, a pytania są nieprecyzyjne. Tę niepewność wykorzystywali w trakcie sejmowej debaty minister edukacji i politycy PO. Usłyszeliśmy, że rodzice zbierający podpisy sieją zamęt i niepewność. A w dodatku chcą chronić dzieci przed szkołą. Ale zarówno głos mediów, jak i polityków to demagogia, bo blisko milion obywateli, składając swój podpis pod wnioskiem, uznało, że bardzo im na szkole zależy, a dzieci trzeba chronić przed złą reformą.
Miało być inaczej
Jak by to dziwnie nie zabrzmiało, rodzice, którzy skrzyknęli się pod hasłem: „Ratuj maluchy (i starsze dzieci też)”, cały czas mieli nadzieję, że referendum nie będzie potrzebne.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.