Warto pilnować inflacji

Wanda Bramska

|

GN 37/2013

publikacja 12.09.2013 00:15

Chcielibyśmy mniej płacić za prąd, wywóz śmieci i codzienne zakupy w warzywniaku. Ale czy w takim razie zgodzilibyśmy się na obniżenie zarobków?

Inflacja zmniejsza siłę nabywczą pieniędzy,  czyli powoduje, że za tę samą kwotę możemy kupić mniej towarów Inflacja zmniejsza siłę nabywczą pieniędzy, czyli powoduje, że za tę samą kwotę możemy kupić mniej towarów
henryk przondziono /gn

Przy malejących cenach towarów możemy taniej robić zakupy, mieszkać, podróżować, ale to powoduje, że spadają dochody sprzedawców, pośredników, producentów. Bylibyśmy zapewne zachwyceni perspektywą tanich zakupów, ale do czasu. Gdyby taka tendencja utrzymywała się dłużej, firmy stanęłyby wobec problemu malejących dochodów i recesji. Żeby ratować swoje bilanse, musiałyby obniżać koszty, także te płacowe, a to oznaczałoby redukcję zatrudnienia i wynagrodzeń. W rzeczywistości deflacja, czyli wzrost wartości pieniądza (bo za tę samą kwotę możemy kupić więcej towarów), zdarza się niezmiernie rzadko. Wprawdzie, jak podał GUS, w lipcu tego roku w porównaniu z poprzednim miesiącem spadły ceny obuwia, odzieży, mniej też płaciliśmy za warzywa, ale nie oznacza to, że mamy do czynienia z deflacją. Po pierwsze w czerwcu sklepy odzieżowo-obuwnicze robiły sezonową wyprzedaż, a latem warzywa i owoce zazwyczaj tanieją. Potem jednak przychodzą chłodne jesień i zima, i ceny idą w górę. Poza tym, oceniając tendencje na rynku, statystycy przyglądają się cenom dóbr i usług konsumenckich, znajdujących się w tzw. koszyku inflacyjnym. Na jego podstawie wyliczyli, że w lipcu wprawdzie niektóre towary potaniały, ale inne znacznie podrożały, tak że w sumie inflacja liczona w stosunku do lipca ubiegłego roku wyniosła 1,1 proc. To zmiana, której konsumenci prawie nie odczują.

Siła naszych portfeli

Inflacja kojarzy się nam z czymś niedobrym, z czym przez lata trzeba było walczyć i przez co musieliśmy zaciskać pasa. Nasuwają się wspomnienia z 1989 r., kiedy wprowadzono waloryzację płac i wzrost cen nagle wystrzelił do poziomu 639,6 proc. w skali roku. Przywrócić je do zdroworozsądkowego poziomu nie było łatwo. Reformy zapoczątkowane przez rząd Tadeusza Mazowieckiego na przełomie 1989 i 1990 r. dopiero po 9 latach zdusiły inflację do poziomu jednocyfrowego. Inflacja powoduje, że za te same pieniądze możemy kupić mniej, czyli zmniejsza ich siłę nabywczą. W czasie powojennego kryzysu ekonomicznego na Węgrzech ceny towarów podwajały się co 15 godzin, a w użyciu były banknoty o nominale 100 trylionów (jedynka z 18 zerami) pengő. Miesięczna inflacja wynosiła 41,9 biliardów proc. Węgrzy mieli wówczas „astronomiczne” zarobki, które w równie „kosmicznym” tempie topniały. Spiralę inflacyjną powstrzymano m.in. wymianą pieniądza, przy czym za 1 forinta płacono 400 000 000 000 000  000 000 000 000 000 pengő. Przy hiperinflacji pieniądz przestaje być miernikiem wartości. Konsumenci starają się zamienić go na coś, czego wartość nie maleje: na określone towary albo na stabilną walutę obcą. Ci, którzy mają oszczędności, jak najszybciej je wydają, co zwiększa podaż pieniądza na rynku i jeszcze bardziej napędza inflację. W czasach rosnących cen zyskują natomiast ci, którzy wzięli kredyt – przez to, że pieniądz traci na wartości, ich zobowiązanie w rzeczywistości maleje.

Tapety z banknotów

W Niemczech walczących z deficytem budżetowym po I wojnie światowej marka tak bardzo straciła wartość, że tapetowano nią mieszkania. Powojenną inflację na Węgrzech i w innych krajach spowodowały ogromne wydatki budżetowe na odbudowę zniszczonych krajów. Dziury w budżetach łatano po prostu przez dodrukowywanie pieniędzy. Sposób ten, chociaż bardzo ryzykowny, nadal jest stosowany, chociażby w Stanach Zjednoczonych, które próbują otrząsnąć się po długotrwałym kryzysie i pobudzić swoją gospodarkę. Chociaż emisja „pustych” pieniędzy powiększa i tak już rekordowe w skali tego kraju 11-bilionowe zadłużenie, dzięki renomie „światowej waluty” dolar trzyma się mocno, a inflacja w Stanach Zjednoczonych jest niska. FED, czyli bank centralny USA, ma jednak świadomość, że igra z ogniem. Każde zwiększenie podaży pieniądza na rynku – czy to przez ich dodrukowanie przez nieodpowiedzialne, zadłużone rządy, czy też np. przez lekkomyślne, łatwe udzielanie kredytów bankowych – może zachwiać delikatną równowagą finansową.

Optymiści w służbie gospodarki

Rosnące ceny powodują, że za nasze pensje możemy kupić mniej. Wzmaga się więc nacisk na podwyżki wynagrodzeń. Kiedy na naszych kontach i w portfelach jest więcej gotówki, a niskie oprocentowanie lokat nie zachęca do oszczędzania, jesteśmy skłonni kupować więcej. Zwiększony popyt wykorzystują sprzedawcy, którzy podnoszą ceny towarów. Ceny rosną, a więc nasze wyższe płace znów nie wystarczają… I inflacja popytowa gotowa. Niebezpieczeństwo tkwi też w rosnących kosztach. Gdy trzy lata temu rząd zwiększył podatek VAT z 22 do 23 proc., wiele firm wykorzystało tę okazję, by podnieść ceny swoich towarów i to o dużo więcej niż 1 proc. Z kolei kiedy na światowych rynkach drożeje ropa naftowa, polski kierowca może być pewny, że na stacji benzynowej zapłaci więcej. Ale nie tylko on. Wyższe koszty transportu wliczą sobie w ceny wszyscy producenci towarów. Taki rodzaj inflacji nazywamy importową, gdyż nie jest ona zależna od podaży i popytu krajowego, Inflację mogą napędzić nie tylko podwyżki, ale już sama ich zapowiedź czy też przekonanie konsumentów, że nastąpią one w najbliższej przyszłości. Wracając do przykładu z ropą: obecna napięta sytuacja wokół Syrii i wahanie co do amerykańskiej interwencji windują ceny tego surowca. Bo choć sama Syria ma niewielkie zasoby ropy naftowej, przez jej terytorium przebiegają kluczowe rurociągi, które w razie wojny mogą być zagrożone. Jeśli w Polsce spodziewano się podwyżki podatku VAT na materiały budowlane w 2011 r. i wiadomo było, że po niej mieszkania zdrożeją, wszyscy, którzy nawet mgliście myśleli o ich kupnie, chcieli sfinalizować transakcje jak najszybciej, jeszcze po niższych cenach. Ale zwiększone zainteresowanie na rynku nieruchomości sprawiło, że ceny mieszkań rosły jeszcze przed podwyższeniem podatku. Oprócz samego koszyka cen towarów i usług konsumpcyjnych GUS bada więc również oczekiwania inflacyjne, czyli oczekiwania konsumentów dotyczące poziomu cen w niedalekiej przyszłości. Oczekiwanie lepszej lub gorszej koniunktury cenowej przekłada się na konkretne strategie firm i decyzje pojedynczych konsumentów. Jeśli na przykład piekarz spodziewa się, że wzrosną ceny mąki, to w obawie przed nadejściem chudych lat wstrzyma planowaną inwestycję w nowoczesny piec piekarniczy i nie przyjmie nowych pracowników do jego obsługi. Gdyby zaś piekarz był przekonany, że ceny surowców w najbliższym czasie się nie zmienią i jego sytuacja finansowa się nie pogorszy, bez obaw zdecydowałby się na niezbędną modernizację i powiększenie swojej firmy.

Stopą w inflację

O stabilność cen dba Narodowy Bank Polski, który pilnuje, żeby ich wzrost utrzymywał się na odpowiednim poziomie. Według przyjętych przez NBP założeń, stopa inflacji może odchylić się o jeden punkt procentowy w górę lub w dół od tak zwanego celu inflacyjnego, który wynosi 2,5 proc. Ale czy bank centralny ma wpływ na to, ile kosztuje bułka w osiedlowym sklepiku? Albo czy może poprawić naszą wizję najbliższej ekonomicznej przyszłości? Otóż w pewnym stopniu może. Przez swoje instrumenty wpływa na podaż pieniądza i na popyt na niego. W zależności od potrzeb – za pomocą operacji otwartego rynku, regulacji wysokości stopy rezerw obowiązkowych i operacji depozytowo-kredytowych – ściąga z rynku nadmiar pieniądza albo wręcz przeciwnie – czyni go łatwo dostępnym i tanim dla kredytobiorców.

Ogłaszany co miesiąc przez Radę Polityki Pieniężnej poziom stóp procentowych – chociaż ich zmiany w praktyce odczuwalne są przez gospodarkę z ponad półrocznym opóźnieniem – jest wyraźnym sygnałem dla rynków, czy jest na nim nadmiar pieniądza i trzeba przykręcić kurek, czy też Rada daje zielone światło dla akcji kredytowej. W sytuacji nadmiaru gotówki Rada podnosi stopy procentowe, co w dłuższej perspektywie skutkuje podniesieniem oprocentowania lokat w bankach komercyjnych, zachęcając do oszczędzania. Wyższe oprocentowanie kredytów powoduje, że sięgamy po nie rzadziej, tym samym mniej pieniędzy trafia do obiegu. Kiedy stopy procentowe maleją, to sygnał, że lepiej jest inwestować, zamiast oszczędzać. Banki mogą zaoferować klientom tańsze kredyty, dzięki czemu stają się one dostępne dla większej liczby firm. Przedsiębiorcy zyskują więc dostęp do tanich środków na inwestycje. Udzielane przez banki kredyty powodują, że przybywa pieniędzy „w obiegu”. Jeśli będzie ich zbyt dużo i Rada Polityki Pieniężnej zauważy, że wzrastają ceny, a za nimi inflacja, podniesie stopy procentowe. Oczywiście te procesy są rozciągnięte w czasie, a RPP musi uważnie śledzić wahania cen, by w porę wychwycić moment, gdy pożyteczna dla gospodarki niska inflacja niebezpiecznie rośnie.

Uwaga konkurs

Przeczytaj uważnie tekst z cyklu „Polak na zakupach” i rozwiąż krzyżówkę zamieszczoną na str. 21 tego wydania „Gościa Niedzielnego”. Nagrody czekają! Więcej o ekonomii na stronie www.nbp.pl. Zainteresowała cię treść artykułu? Podziel się z najbliższymi! Zaproś ich do odwiedzenia strony www.gosc.pl/Polak_na_zakupach, gdzie zamieszczamy kolejne odcinki cyklu „Polak na zakupach”. Weź udział w ankiecie internetowej dotyczącej tego cyklu – możesz wylosować jeden z 10 upominków.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.