Pan Bóg daje w obfitości

Agnieszka Gieroba


|

Gość Lubelski 36/2013

publikacja 05.09.2013 00:15

Świadectwo. Gdy dostał obrazek
Matki Bożej, nie wiedział, co z nim zrobić. Włożył go w ramki pejzażu, który wisiał w jego sali w domu dziecka. Dostał za to wielkie lanie. Wtedy pomyślał, że Maryja musi być kimś znacznym,
skoro tak zdenerwowała dyrektora.


Iwona i Robert Cieślakowie.
– Wszystko, co mamy, jest łaską – mówią małżonkowie Iwona i Robert Cieślakowie.
– Wszystko, co mamy, jest łaską – mówią małżonkowie
Agnieszka Gieroba/GN

Robert patrzy z czułością na swoją żonę Iwonkę. Nie przestaje za nią Bogu dziękować. Wie, że to, co ma, to wielka łaska. On, chłopak wywodzący się z rodziny alkoholików, wychowany w domu dziecka, nieznający Pana Boga, nie powinien po ludzku stworzyć szczęśliwej rodziny. Wie, że wielu jego kolegom z „bidula” się nie udało. – Ja sam jestem dowodem na to, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Z Jego pomocą można wyjść z największej biedy – mówi Robert Cieślak.


W bidulu


Z rodzinnego domu pamięta alkohol i bójki. Kiedy miał 12 lat, trafił wraz z czwórką rodzeństwa do domu dziecka. Najmłodsza z sióstr Beatka miała wtedy 4 lata. To on wcześniej się nią opiekował. Dbał, by miała co jeść, mył ją i ubierał. W domu dziecka ich rozdzielono. Beata została adoptowana i rodzeństwo straciło kontakt na ponad 30 lat.
– Co tu dużo mówić – w domu dziecka łatwo nie było, ale przynajmniej nie było wódki i awantur. Wierzący, oczywiście, nie byłem. W tamtych czasach Pan Bóg w takich placówkach w ogóle nie istniał – opowiada Robert.
Jedna z koleżanek w szkole dała mu kiedyś obrazek z Matką Bożą. Nie wiedział za bardzo, co z nim zrobić. Wierzący nie był, ale wydawało mu się, że wyrzucić jakoś tego nie wypada. Włożył więc obrazek w ramki widoczku, który wisiał w jego sali.
– Nie zrobiłem tego, by wyrazić swoje przywiązanie czy zamanifestować wiarę, bo było mi to obojętne. Wieczorem na obchód, który odbywał się codziennie, przyszedł akurat dyrektor. Jak zobaczył Matkę Bożą, wpadł we wściekłość. Spuścił mi takie lanie, że do dziś je pamiętam. Pomyślałem wtedy: „Ta Matka Boża musi być kimś fajnym i bardzo znaczącym, skoro tak wkurzyła dyrektora”. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o mój kontakt z Kościołem w dzieciństwie – opowiada Robert.
Grając w piłkę na podwórku, poznał kilku chłopaków z sąsiedztwa. Z czasem zaprzyjaźnił się z jednym z nich i odwiedzał go w domu. – Dla mnie te wizyty były czymś upragnionym. Mogłem zobaczyć normalny dom, tak bardzo inny od tego, który pamiętałem. Tam pierwszy raz spotkałem też Iwonkę, moją żonę – opowiada.
Wcześniej jednak przyszedł czas kończenia szkoły. – Wezwał nas dyrektor, ustawił w rzędzie, patrzył na świadectwo, potem na delikwenta i decydował, kim ma być w przyszłości. Gdy przyszła moja kolej, popatrzył chwilę i zawyrokował, że będę górnikiem. Nie miałem nic do powiedzenia. Dziś mogę mu podziękować. To ciężki, ale dobry zawód, który dał utrzymanie mojej rodzinie – mówi Robert.


Podglądanie Pana Boga


W Iwonie zakochał się od pierwszego wejrzenia. To dla niej przygotował się do bierzmowania przed ślubem i poszedł do spowiedzi. – To wszystko jednak było tylko incydentem. Tak naprawdę dalej pozostawałem człowiekiem niewierzącym – przyznaje. Po ślubie zamieszkali z mamą Iwonki, którą Robert bardzo lubił. Była mu szczególnie bliska też dlatego, że – jak on – wychowała się w domu dziecka.
– Patrzyłem codziennie na moją teściową i moją żonę, jak rano i wieczór klękają do modlitwy. Co niedziela – czy deszcz, czy mróz – moje kobiety szły do kościoła. Ja stawałem przy oknie i patrzyłem na nie, ale nie szedłem. Zadawałem mojej żonie masę pytań o Boga, o to, jak się modlić, o wiarę. Ona cierpliwie mi odpowiadała – mówi Robert.
– Nie na wszystkie pytania znałam odpowiedź, podsuwałam więc różne książki. Nie nalegałam na nic, ufałam, że Pan Bóg ma jakiś plan. I nie pomyliłam się – dodaje Iwonka.
Którejś niedzieli, jak zwykle, panie poszły do kościoła, a Robert wyglądał przez okno. – Coś nagle we mnie się zmieniło. Zapragnąłem pójść za nimi. Szybko się ubrałem i poszedłem w odpowiedniej odległości, żeby mnie nie zobaczyły. Byłem w kościele pierwszy raz od wielu lat. To, co się działo na Mszy, było dla mnie jak magia. Ludzie wstawali, siadali, mówili coś, a ja nie wiedziałem, jak się zachować. Jednocześnie było mi tam zwyczajnie dobrze. Od tamtej pory zaczęły się moje intensywne poszukiwania Pana Boga, dużo czytałem, rozmawiałem z żoną i księżmi, w końcu przygotowałem się do pierwszej prawdziwej spowiedzi w moim życiu. Wiedziałem, że chcę być blisko Pana Boga. Uczepiłem się Go jak deski ratunkowej. Bałem się, że bez Niego zginę w życiu, że nie uda się nasze małżeństwo, że zejdę na jakieś manowce. Nigdy się nie zawiodłem – mówi Robert.


Podwójny płacz


Jako młode małżeństwo dosyć szybko dostali mieszkanie, co w tamtych czasach było ewenementem. – Na coś się przydało, że byłem wychowankiem domu dziecka. Tacy ludzie mieli pierwszeństwo w kolejce do mieszkania. Wprowadziliśmy się na nowe osiedle, gdzie okazało się, że po sąsiedzku mieszka jeszcze kilku moich kolegów z „bidula”. Miałem dobrą pracę w kopalni i zarabiałem duże pieniądze, jak na tamte czasy. Mogliśmy sobie pozwolić niemal na wszystko. Brakowało nam tylko dzieci. Długo się leczyliśmy, wydaliśmy masę pieniędzy i nikt nie potrafił nam powiedzieć, w czym jest problem. Wtedy Iwonka zaproponowała, żebyśmy adoptowali dziecko. Po moich własnych doświadczeniach nie szukałem jakiejś formalnej drogi. Poszedłem wprost do mojej wychowawczyni i powiedziałem szczerze, że mamy wszystko, tylko dziecka nie, i bardzo jakieś chcemy. Pani znała mnie dobrze i powiedziała, żebyśmy przyszli z żoną i wzięli na święta kogoś i zobaczyli, jak nam razem będzie. Wiedziałem z dzieciństwa, jak to się odbywa. Zabraliśmy na święta 4-letnią Ewelinę. Jacy byliśmy szczęśliwi! Kiedy trzeba było oddać dziewczynkę, szliśmy w trójkę ulicą i płakaliśmy jak bobry. Jak zobaczyła nas pani w placówce, zapytała wprost, czy chcemy tę dziewczynkę. Odpowiedzieliśmy, że tak. Ewelina trzymała się mnie kurczowo i nie chciała puścić. Skierowano nas od razu do psychologa. Chwilę z nami porozmawiał i powiedział: „Zabierajcie dziecko do domu”. Tym razem płakaliśmy ze szczęścia. Jednak nie wszystko było takie proste. Ośrodek adopcyjny był oburzony. Musieliśmy przejść całą procedurę jak każdy, do tego okazało się, że stan prawny Eweliny nie jest do końca uregulowany. Wszystko zawierzaliśmy Bogu. Baliśmy się bardzo, ale ufaliśmy – mówią małżonkowie. Kilka miesięcy później zadzwonił telefon. – Pani z ośrodka dzwoniła z pytaniem, czy nie chcemy brata Ewelinki, który się niedawno urodził, a którego mama zostawiła w szpitalu. Chcieliśmy. Na drugi dzień jechaliśmy maluchem do Kraśnika, do domu małego dziecka, by przywieźć Marcinka. Jak Pan Bóg daje, to daje w obfitości – podkreślają Iwonka i Robert.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.