Mocne słowa, słabe reakcje

Piotr Legutko

|

GN 34/2013

publikacja 22.08.2013 00:15

Stosunek do wulgarności w przestrzeni publicznej dzieli polskie media nie mniej niż polityka.

Mocne słowa, słabe reakcje Program Polsatu „Must be the Music” jest jednym z tych, w których padają wulgarne słowa KAMIL PIKLIKIEWICZ /EAST NEWS

Czy ktoś jest w stanie obronić nas przed zalewem wulgaryzmów w mediach? Powinna to robić Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Ma alibi, bo właśnie ukarała Radio Roxy i TVN za propagowany tam język. Alibi to dobre słowo. Tak naprawdę mało kto się przejmuje upadkiem polskiego języka. Nie tylko w mowie, także w piśmie. Kary finansowe nakładane na nadawców mają charakter symboliczny, pojawiają się rzadko, jako wyjątek potwierdzający regułę: powszechne przyzwolenie na kalanie polszczyzny.

Nie tylko dobry smak
Dawniej rzeczywiście było tak, że media starały się kreować pewne wzorce, wpływać na mowę i wrażenia estetyczne odbiorców. Telewizja i radio (abstrahując od ich zakłamania) stanowiły pewnego rodzaju punkt odniesienia. Przeklinało się na ulicy, nigdy na antenie czy w eterze. Komercjalizacja przyniosła odwrócenie tych ról. Media zaczęły schlebiać najniższym gustom, nie tylko w sferze podejmowanych tematów, ale i języka. Dziennikarze, celebryci, artyści uznali, że powinni być „naturalni”. A skoro Polak przeklina na potęgę, to oni muszą się dostosować.

Czy można ten proces powstrzymać? Nawet trzeba, bo mamy do czynienia z lekceważeniem prawa. „Swobodę” językową nadawców ograniczają nie tylko dobry smak, kultura czy zwykła przyzwoitość, ale także Ustawa o radiofonii i telewizji z 1992 roku. Zgodnie z nią, nadawcy „zobowiązani są do dbałości o poprawność języka swoich programów i przeciwdziałania jego wulgaryzacji”. Na straży tego zobowiązania – w przypadku mediów elektronicznych – stoi KRRiT. W praktyce egzekwowanie prawa instytucja ustawowo do tego powołana ogranicza do „okresowych monitoringów”, przeprowadzonych głównie pod kątem ochrony nieletnich przed treściami zabronionymi. Nadawcy są więc upominani, wzywani do przestrzegania prawa, wreszcie karani finansowo. Z jakim efektem?

Na gorącym uczynku
Jedna z Czytelniczek napisała do nas wstrząśnięta tym, co usłyszała z ekranu swojego telewizora, i to w trakcie najpopularniejszych, najchętniej oglądanych przez widzów programów. „Nigdy telewizor nie stanowił substytutu wychowawczego w moim domu. Ale przyznam, że do tej pory trwałam w naiwnym przekonaniu, że znaczek widoczny na ekranie telewizora dawał mi niemal gwarancję bezpieczeństwa mojego dziecka. Tymczasem mam poczucie, że przypadkowo »przyłapani« przeze mnie nadawcy wyrządzają wielką krzywdę dzieciom” – pisze pani Anna.

Ponieważ chciała się upewnić, czy to nie jakiś zbieg okoliczności, zajęła się bardziej systematycznym, obywatelskim monitoringiem. Był to marzec 2013. Efekty swojej obserwacji uznała za na tyle niepokojące, że przesłała je do KRRiT. Krótki fragment: „Program” »Must be the Music« (Polsat). W odstępie zaledwie 5 minut pada określenie »zaje…cie«, nawet bez zastosowania sygnału zagłuszającego (!). Program dozwolony jest od lat 7. »Kuchenne Rewolucje« (TVN) – wielokrotnie z ust prowadzącej pada słowo »ku…a«. Oznaczenie informuje, że adresatem jest widz od lat 12”. Itd., itp.

Niejednoznaczna kwalifikacja
List Czytelniczka wysłała w marcu, odpowiedź nadeszła w sierpniu. KRRiT tłumaczyła tę zwłokę ilością nadchodzącej korespondencji. Czy coś wynika z tego, że ludzie skarżą się na przekraczanie przez nadawców granic prawa i przyzwoitości? Niewiele. Urząd – jak to urząd. Ma na takie sytuacje odpowiednie procedury. Skoro listów jest wiele, a odpowiadać trzeba, to przygotowuje się jeden gotowy szablon, który otrzymują wszyscy. Skąd takie wrażenie? Bo nie ma w nim nic, co odnosiłoby się do konkretnej skargi. Jest jedynie standardowa wyliczanka, czym rada się zajmuje i jak wygląda stan prawny, oraz zapewnienie, że nadesłany materiał będzie wykorzystany „w dalszych pracach i kontaktach z nadawcami”.

Szczególnie niepokojący jest akapit, w którym autor odpowiedzi zwraca uwagę na „problem niejednoznacznej kwalifikacji określonego wyrażenia”, z jakim rada ma ponoć często do czynienia, bo „język polski jest językiem żywym i podlega różnym przemianom”. Jak ma rozumieć to zdanie obywatel skarżący się na używanie w programie telewizyjnym wyrazu „zaje…y”? Że na skutek przemian języka już można go używać? Rada Języka Polskiego kilkakrotnie musiała wydawać temu wyrazowi oficjalny certyfikat „ordynarnego wulgaryzmu”. Właśnie na skutek konsekwentnego relatywizowania w mediach tego, co mówić można, a czego zwyczajnie nie uchodzi.

Recydywiści radiowi i telewizyjni
Całość standardowego listu rozsyłanego przez KRRiT wzbogacono o przykłady interwencji wobec nadawców. Żeby ktoś urzędników nie chciał posądzać o bierność. Mowa w liście o napomnieniu TVN za język jurorów programu „You Can Dance”, oraz o karach, jakie 26 lipca spadły na TVN i Radio Roxy. Zostały one zresztą odpowiednio nagłośnione przez KRRiT.

Sumy nie robią tu jakiegoś szczególnego wrażenia (100 tys. dla telewizji, 6,5 tys. dla Agory, która jest właścicielem radia), zwłaszcza że mamy do czynienia z recydywistami. KRRiT sama to podkreśla, pisząc w specjalnym komunikacie, że kara jest nałożona nie za jedną wpadkę na antenie, ale „wielokrotne naruszenie ustawy o radiofonii i telewizji w zakresie ochrony małoletnich, w tym za rozpowszechnianie treści pornograficznych, kontrowersyjnych, przepełnionych przykładami patologicznych zachowań, wulgaryzmów i agresji”. W przypadku TVN jako przykład szczególnie bulwersujący wymieniono cykl „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, Radio Roxy napiętnowano za program „Ranne Kakao. Pierwsza Krew”. Prezenterzy nie raz, nie dwa, ale regularnie poruszają w nim tematy dotyczące seksualności, wypowiadając się w sposób obsceniczny i prymitywny. Jest to pasmo poranne, a radio jest adresowane do ludzi młodych.

Uznanie dla KRRiT osłabia jednak to, że reaguje na wykroczenia z „refleksem szachisty”. Okres monitoringu, na jaki powołano się w sentencji wyroku, obejmuje bowiem wrzesień 2012. Wolno mielą zatem młyny u przewodniczącego Dworaka.

Kto decyduje? Ulica?
Jak na kary reagują nadawcy? Bezstresowo. Edward Miszczak broni jurorów „You Can Dance” mówiąc, że „podlegają oni emocjom” związanym z konkursowymi występami. Słaby to argument, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wulgaryzmy nie są usuwane z nagrywanych wcześniej scen  castingu. W sposób jeszcze mniej wyszukany broni się biuro prasowe „Agory”, pisząc, że „intencją redakcji nie było naruszanie obowiązujących zasad prawnych i społecznych, a jedynie dostarczenie rozrywki słuchaczom stacji, wśród których „Ranne Kakao” cieszy się dużą popularnością”. Podoba się, i to jest dla nadawcy najważniejsze.

Czy kryterium uliczne ma dziś zatem ustanawiać granicę, do jakiej można się posuwać w mediach? A dlaczego właściwie nie możemy nadawać wulgaryzmów, pytała trzy lata temu Radę Języka Polskiego, poważnie i całkiem oficjalnie, redakcja jednej z regionalnych rozgłośni radiowych. Katarzyna Kłosińska, sekretarz RJP, odpowiedziała wówczas: „Pojawianie się wulgaryzmów w mediach daje młodym ludziom przyzwolenie na ich publiczne używanie – media, jak wiadomo, są dla wielu Polaków normotwórcze. Tymczasem rolą mediów powinno być przekazywanie (niekoniecznie wprost) zasad stosowności językowej i kultury językowego obcowania; jedną z podstawowych tych zasad jest nieużywanie wulgaryzmów, przynajmniej w sytuacjach publicznych”.

Są granice czy nie?
Ktoś zapyta: czy to nie jest oczywiste? Już nie. Wielu nadawców i wydawców zwolniło się z normotwórczego obowiązku, nie pytając nikogo o zgodę. Nie tylko dopuszczają wulgaryzmy na antenie czy stronach swoich gazet, ale wręcz nimi epatują. Robi się to cynicznie, dorabiając ideologię „wolności słowa”, a w gruncie rzeczy licząc na bardzo wymierne zyski. Szczególną wymowę miała w tym względzie prowokacja, jakiej dopuścił się „Przekrój”, tygodnik o wielkich (niegdyś) zasługach dla polskiej kultury, dziś upadający na dno. Rok temu ukazał się tam artykuł „Taka, k…a, konwencja”, napisany przez dwie młode autorki językiem przesyconym wulgarnością. Ówczesny redaktor naczelny „Przekroju”, Roman Kurkiewicz, pytany, czy nie pomylono tu konwencji ze zwykłym brakiem kultury, odpowiedział: „To odważne, młode dziewczyny, piszą ostro, o ich tekstach jest głośno. Wulgaryzmy istnieją w naszym języku i jeśli nie trafiają do słowa pisanego, to znaczy, że jest ono zakłamane”.

O tym, że odwaga staniała, a zakłamanie ma się świetnie (choć nie takie, o jakim mówił Kurkiewicz), przekonuje praktycznie co tydzień swoimi okładkami „Newsweek”. Na jednej z nich umieścił tytuł „Zaje…i egoiści”, włączając się w proces nobilitacji tego ordynarnego słowa. Niestety, nie spotkało się to z jednoznacznym potępieniem, nawet wśród konkurencyjnych tytułów. W sondzie dla jednego z portali branżowych szef „Wprost” stwierdził, że to słowo nie ma wulgarnej konotacji, a zastępca naczelnego „Polityki” uznał, że „pewnych granic, których się nie przekracza”, już nie ma.

Być może nie kwestie polityczne czy ideologiczne, ale właśnie zasadnicza różnica co do faktu istnienia (lub nie) pewnych granic w sposób najbardziej wyrazisty dzieli dziś polskie media.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.