Owoce morza

Szymon Babuchowski

|

GN 28/2013

publikacja 11.07.2013 00:15

Czasem, gdy jesteś sam na morzu, czujesz się jak w sanktuarium. Patrzysz wtedy we wszystkich kierunkach i nie widzisz nic, tylko wodę.

Surrealistyczna krowa  na plaży w Pilolcura Surrealistyczna krowa na plaży w Pilolcura
Roman Koszowski

Niebla znaczy mgła. Trudno o bardziej odpowiednią nazwę dla wioski rybackiej położonej w południowym Chile, w której przyszło nam spędzić kilka dni. To zupełnie inna Ameryka niż ta, którą poznaliśmy w Peru czy Boliwii. Mgła często spowija zatoki w okolicach Valdivii, budząc skojarzenia raczej z Anglią niż z krajami latynoskimi. Ale bywa też tak, że kurtyna z mgły odsłania się, ukazując nieziemsko piękny krajobraz. Szczyty wzgórz opadających do oceanu wydają się wtedy zawieszone na niebie i nie wiadomo, gdzie kończy się jedna rzeczywistość, a zaczyna druga. Czasem obraz, który się wyłania, wydaje się absurdalny jak płótna surrealistów. Kiedy na plaży w miejscowości Pilolcura dostrzegam pasące się wodorostami krowy, zastanawiam się, czy znalazłem się w środku obrazu, czy może to tylko sen.

Po chwili przychodzą mi do głowy słowa psalmu: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego”. Faktycznie, niczego nam nie brak tu, na przeciwległej półkuli.

Chrystus czerwony od szminki

O czwartej rano German wyrusza na połów. Zabiera ze sobą obrazek Jezusa Miłosiernego. Taki sam, tylko większy, wisi w rodzinnej sypialni. Czerwony od szminki, bo Irma, żona rybaka, wychodząc z domu, zawsze całuje obraz na pożegnanie. Często też razem modlą się przed nim na kolanach. – German jest twardy – mówi Irma. – Wychodzi rano, wraca w nocy i zdarza się, że przez cały ten czas nic nie je. Wypływałam z nim nieraz, ale to nie dla mnie. Ja to bym co chwila jadła. German Abel Barrientos Pereira odwiązuje łódkę i wyrusza na „la mar”. Tak mówią tutejsi rybacy, choć prawidłowo po hiszpańsku morze to „el mar”. Ale dla nich morze jest jak matka. W prowincji Valdivia 3 tysiące osób żyje z rybołówstwa. – Jesteśmy jak jedna rodzina, znamy się wszyscy. Jeśli zdarzy się wypadek, możemy na siebie liczyć – twierdzi German. Pamięta dobrze sytuację, gdy wyruszyli we trzech i wywróciła się łódka. Przeciwny wiatr ściągał go już w głąb oceanu. Przypomniał sobie wtedy, że Jezus chodził po wodzie i zaczął się modlić. Gdy w końcu dopłynął do łódki, poczuł, że ktoś łapie go za nogę. To był towarzysz z łódki, który tonął. Udało się go jednak wyciągnąć. Trzeci, choć nie umiał pływać, ocalał, uczepiony kawałka styropianu. Ale czasem ocean zabiera kogoś na zawsze. Irmie i Germanowi zabrał syna. Jego zdjęcie widnieje wśród wielu portretów tych, którzy wypłynęli i już nie wrócili. Obok, w oszklonej kapliczce, zamyślony św. Piotr patrzy na zatokę. Widział niejedno. Także wtedy, gdy w 1960 r. okolice Valdivii nawiedziło największe we współczesnych dziejach trzęsienie ziemi, zwane wielkim trzęsieniem chilijskim. Zginęło w nim około 3 tysięcy ludzi. Fale zatopiły wówczas statek „Canelo”, którego maszty ciągle wystają spod wód zatoki jak przestroga.

Wierzą po swojemu

Betty Binder, gospodyni w parafii św. Antoniego w Niebli, wówczas dziewięciolatka, tak opisuje to zdarzenie: – Wszystko falowało, wzgórza i pagórki przewracały się. Widziałam miejsca, w których ziemia tak się rozstępowała, że powstawały przepaście. Ludzie nie mogli się utrzymać na nogach, a domy zapadały się aż po drugie piętro. German miał wtedy 13 lat. Ocalał, bo jego dom położony był wyżej. – Fala tsunami zmiotła wszystko – opowiada. – Pamiętam, jak ludzie, którzy nigdy nie deklarowali się jako wierzący, padali na kolana i wołali do Boga: „Papito!” [Tatusiu – przyp. Sz.B.]. Kościół stał się wówczas schronieniem dla Chilijczyków, którzy na co dzień, jak mówią sami o sobie, „wierzą po swojemu”. Ale wspomnienie św. Piotra tutejsi rybacy zawsze świętują hucznie. – To nasz patron – podkreśla German. Przebieg święta jest zawsze podobny: najpierw Msza, w której dziękują Panu Bogu i św. Piotrowi za opiekę, potem wypłynięcie w morze. Figurkę świętego zabiera się do łodzi. A po powrocie – wielka fiesta, czyli to, co Latynosi lubią najbardziej. Jest grill i picie wina, w czym jednak German, „zbyt pobożny” jak na tutejsze standardy, nie bierze udziału. Woli ciszę. Choćby taką jak ta, której doświadcza w chilijskim sanktuarium w Los Andes, gdzie co pewien czas jeździ. – Czasem jak jestem sam na morzu, to czuję się jak w sanktuarium – wyznaje rybak. – Zwłaszcza wtedy, gdy wyłączy się motor. Patrzysz wówczas we wszystkich kierunkach i nie widzisz nic, tylko wodę. A jak się wraca? Po słońcu, a nocą po księżycu – uśmiecha się German.

Dom nad oceanem

Huk jak w fabryce. Fale robią salta, rozbryzgując się o poszarpane skały, i wpadają do wielkiego kotła, w którym tworzy się piana.

Człowiek, który nazwał ten ocean Spokojnym, nigdy chyba nie odwiedzał zatok w okolicach Valdivii. Tu naprawdę można poznać potęgę morza, nauczyć się pokory wobec żywiołu. Z Rodrigiem Alvarezem rozmawiamy w domu, ale huk oceanu ciągle nam towarzyszy. Od plaży rodzinne gniazdo nurka oddziela tylko ulica. – Kiedy mieszkasz od dzieciństwa nad morzem, to przestajesz je słyszeć. Tak jak w mieście nie słyszy się szumu samochodów – uśmiecha się nasz rozmówca, zapytany, czy ocean pozwala mu spać. Wychował się i mieszka w Los Molinos, wiosce sąsiadującej z Nieblą. – Od dzieciństwa żyłem w sąsiedztwie kaplicy, więc zawsze jakoś tam przylegałem do Kościoła – opowiada. – Tata był katolikiem, a mama chodziła raz na katolickie Msze, innym razem na protestanckie nabożeństwa. Ojciec pił, więc już jako dwunastolatek zacząłem pracować, by pomóc mamie. Jeszcze wtedy nie wypływałem w morze, ale pilnowałem łodzi, rozpalałem ogniska, przygotowywałem jedzenie dla rybaków. Mając 14 lat, nauczyłem się nurkowania. Z czasem chwytałem się także innych prac, np. byłem barmanem. Sporo imprezowałem, a mój kontakt z Kościołem nie był już tak żywy jak w dzieciństwie.

Krzyżyk w zębach

Rodrigo zawsze marzył o tym, by zostać nurkiem głębinowym, bo to bardzo opłacalny i prestiżowy zawód. W pewnym momencie pojawiła się okazja do spełnienia marzeń. – Wyjechałem do pracy na południe Chile, by na dużych głębokościach zakładać klatki do hodowli łososi. Tam wydarzył się wypadek, który zmienił diametralnie moje życie. Gdy byłem pod wodą i czyściłem klatki, przyszedł ogromny prąd i masywna lina, którą ciągnąłem za sobą, owinęła mi się wokół ręki. Poczułem straszny ból, a lina obróciła mnie, wyrywając przy okazji maskę tlenową. W jednej sekundzie stanęli mi przed oczami żona i dziecko. Zacząłem krzyczeć w myślach: „Panie Boże, nie mogę umrzeć!”. Szamotałem się chyba przez cztery minuty albo więcej, szukając noża. Dla mnie to cud, bo bez tlenu przy takim wysiłku nie powinienem przeżyć. Kiedy wreszcie udało mi się przeciąć linę i wypłynąłem na powierzchnię, zauważyłem, że ręka została zmiażdżona. Po trzech godzinach podróży w ogromnym bólu, w trakcie których przez cały czas się modliłem, dotarłem do szpitala. Rękę trzeba było w końcu amputować. Ale gdyby nie została zmiażdżona, a pociągnięta przez linę, na pewno bym się wykrwawił. Nurek nigdy nie miał żalu do Boga o to, że stracił rękę. – Wiem, że to była Jego interwencja, uderzenie duchowe. On chciał, żebym żył inaczej. Nigdy nie uważałem się za niedobrego człowieka, ale moja relacja z Bogiem była mdła. Teraz czuję potrzebę angażowania się w Kościół. Tak samo jest z rodziną, o którą wcześniej nie dbałem. Od tamtej pory nie biorę też alkoholu do ust. Rodrigo jest dziś zupełnie innym człowiekiem. Nie wstydzi się o tym opowiadać, także podczas Mszy. Kiedyś, chodząc po domach i zapraszając ludzi do kościoła, trzymał w ręku krzyżyk. Mówił wtedy: – Dobrze, że Pan Bóg zostawił mi chociaż jedną rękę, bo inaczej niósłbym go w zębach!

Szaleństwa siostry Berty

Z Niebli do Corral najlepiej popłynąć promem lub małym stateczkiem. Samochodem traci się zbyt wiele czasu. Tuż przy forcie z czasów kolonialnych mieszkają siostry ze Zgromadzenia Świętej Rodziny ze Spoleto. Z okien ich domu widać solidny mur i działa wycelowane w zatokę. Wszystkie zakonnice pochodzą z Santiago, stolicy Chile. – Jesteśmy owocami tego kraju – uśmiecha się s. Berta Gutierrez. Jej nieustająca radość zacznie nam się udzielać, gdy wyruszymy wspólnie terenowym autem, by odwiedzać chorych z całej okolicy. Zakonnica usiądzie za kierownicą, a my będziemy podziwiać rajdowe umiejętności „siostry Schumacher”, jak ją zgodnie nazwaliśmy. W wyprawie towarzyszy nam o. Adam Bartyzoł, klaretyn, proboszcz z Niebli. Pomaga zakonnicom, docierając na ich tereny z sakramentami, ale na co dzień to one administrują parafią w Corral. Poza tym katechizują po domach i prowadzą dla mieszkańców rozmaite kursy, ostatnio np. uczą ich wyszywania. – Trzeba być szalonym, żeby wybrać takie życie – mówi siostra Berta, a jej oczy ciągle się śmieją.

- Jedni chcą mieć rodziny, dzieci albo jakieś rzeczy materialne, ale szaleństwem jest to, żeby nie mieć nic. Po prostu być dla innych. Zawsze czułam, że to wezwanie jest o wiele mocniejsze niż chęć założenia własnej rodziny. Widziałam, że ludzie żyją tu jak ptaszki, bezproblemowo, i chciałam być razem z nimi, żeby ich jakoś pokierować. Jestem bardzo szczęśliwa, że mogę dzielić z nimi życie, cieszyć się i płakać. Czuję, że to jest moje miejsce.

Moja święta matka

Wysiadamy z samochodu nad jeziorem położonym w środku lasu. Siostra Berta gwiżdże na palcach i już po chwili pojawia się przewoźniczka, z którą przeprawiamy się w łodzi do chorego. Tafla wody jest zupełnie gładka. Ciszę przerywa tylko beczenie owiec i szczekanie psów. Rodzina pana Adolpho żyje dość skromnie, ale gospodarze przyjmują nas wszystkim, co mają najlepszego: domowym serem, rybą i empanadas, czyli kukurydzianymi pierożkami. Schemat powtarza się w kolejnych odwiedzanych przez nas miejscach, dlatego do Niebli wrócimy z lekkimi objawami przejedzenia. Ale warto było się wybrać, by zobaczyć radość ludzi, którzy nieraz przez cały tydzień żyją sami, nie spotykając nikogo. – Chcę po prostu ich słuchać i uczyć się od nich. To coś najpiękniejszego, co mogło mnie spotkać – wyznaje s. Berta. Zakonnica podkreśla, że na jej życiowy wybór wielki wpływ miała postawa mamy. – To moja święta matka – mówi o niej. – Pokazała nam, jak żyć wiarą w bardzo prostych sytuacjach. Odwiedzaliśmy wspólnie chorych i ludzi, którzy mieli problemy. Była zawsze blisko innych. Kiedy dzieliła się obiadem z kobietą alkoholiczką, mówiła, że Jezus siada razem z nią do stołu. To przemieniło moje życie, choć mama nie bardzo wierzyła we mnie ze względu na moje szalone usposobienie. Kiedy wstąpiłam do zgromadzenia, mówiła: dziewczyno, to będzie trwało tylko miesiąc, zobaczysz. 16 lat już trwa to szaleństwo. I wydaje mi się, jakbym tę opcję wybrała wczoraj. Prom odpływa w stronę Niebli. Z pokładu obserwujemy, jak na rozgwieżdżonym niebie połyskuje Krzyż Południa. Kiedy statek odbija od brzegu, w uszach dźwięczą nam jeszcze słowa s. Berty: – Kościołowi w Chile potrzeba więcej ludzi, którzy potrafią zbrudzić swoje ręce dla innych. Nie takich, którzy działają zza biurek. Brakuje nam szaleństwa Bożego. Za bardzo staliśmy się w Kościele ludźmi wygodnymi. 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.