Jestem w lesie

Marcin Jakimowicz

|

GN 27/2013

publikacja 04.07.2013 00:15

O spełnionych snach, strojeniu lasu i codziennym budowaniu prywatnego malborka – z Markiem Stokowskim rozmawia Marcin Jakimowicz.

Marek Stokowski – kustosz Muzeum Zamkowego w Malborku, pisarz, poeta, autor powieści „Samo-loty”, „Stroiciel lasu” Marek Stokowski – kustosz Muzeum Zamkowego w Malborku, pisarz, poeta, autor powieści „Samo-loty”, „Stroiciel lasu”
Roman KoszowskI /gn

Marcin Jakimowicz: Miewałeś takie chwile, gdy zrezygnowany stwierdzałeś: „Niczego już nie napiszę”, i nagle dostałeś „odgórnego” prztyczka: „Pisz!”.

Marek Stokowski: Bardzo wiele razy leżałem na łopatkach. Między innymi latem 2008 roku, kiedy pisałem powieść „Stroiciel lasu”. Przeżywałem wtedy tak głębokie zwątpienie w jakikolwiek sens tej pracy, że chciałem ją zupełnie porzucić. Mam wielki kłopot z opowiadaniem tego, co się wtedy wydarzyło – więc uważaj, bo mogę się rozkleić... Byłem w Ryjewie – nazwa dosyć osobliwa, ale okolica przepiękna. Wspaniałe lato, tak jak teraz, słońce. A ja zdychałem. To, co do tamtej pory napisałem (trzy lata ciężkiej pracy!) wydawało mi się absolutnie do bani, do śmietnika. Zacząłem rozpaczliwie szukać jakiegoś znaku, mówiącego mi, czy ta opowieść ma jakikolwiek sens, czy może być dla kogoś choć w najmniejszym stopniu użyteczna. I co dalej robić? Poddać się czy próbować dalej? Jeśli próbować, to jaki ma być dalszy ciąg tej powieści? Była niedziela, ostatni dzień mojego pobytu na wsi. Po porannej Mszy wziąłem rower i ruszyłem nad Wisłę. Pomiędzy lasem a rzeką jest szeroka połać pól – Żuławy Kwidzyńskie. Z daleka zauważyłem autokar. Stał pośrodku niczego, bo tam jest absolutny koniec świata, dokąd prawie nikt nie dociera. Francuzi mają powiedzenie: „głęboka Francja”, a to jest taka „głęboka Polska”. Było gorąco, duszno, muchy gryzły po nogach. Przed autobusem na niemieckich numerach stali panowie w szarych garniturkach. Jeden z nich zatrzymał mnie gestem ręki i zapytał niepewnie: „Gawaritie pa ruski?” Wiadomo – miejscowa ludność i niedźwiedzie w tej okolicy mówią po rosyjsku. (śmiech) Więc ja do nich, że może jednak pogadamy po angielsku. Oni, że wspaniale. I z miejsca ogłosili: „Jesteśmy menonitami. Przyjechaliśmy tu szukać miejsc, w których żyli nasi przodkowie. Nie mamy mapy, jedynie taki marny szkic”. I pokazali mi tę karteczkę. Odbitka ksero, same niemieckie nazwy, których za Chiny nie potrafili dopasować do polskich drogowskazów. Byli kompletnie zagubieni w okolicy. Na to ja wyciągnąłem z plecaczka bardzo szczegółową mapę wydaną przez nadleśnictwo i zaczęliśmy odczytywać detale, znajdować miejsca, jakich szukali. Zupełnie wymiękli. Wiesz, tam, pośrodku pól, trafili w dodatku na faceta, który…

… nie musiał wyczytać szybciutko w Wikipedii: „Menonici – wyznanie protestanckie o charakterze ewangelikalnym, powstałe w roku 1539 w Holandii…”.

Więcej: menonici byli ważnymi bohaterami powieści, którą właśnie pisałem! No i naprawdę sporo o nich wiedziałem. Ci, których spotkałem na drodze, chcieli, żebym wtarabanił rower do autokaru i jechał z nimi jako przewodnik. Coś mi jednak podpowiadało: „Daj im tę mapę, zaznacz ważne miejsca i zostaw ich, nie wtryniaj się, nie burz intymności ich spotkań z tym, co utracili”. I na tym stanęło. Przy pożegnaniu, jeden z mężczyzn zwrócił się do mnie: „Muszę panu coś powiedzieć. Przed chwilą, tam, na cmentarzu, gdzie leżą nasi zmarli, w ogromnej bezradności modliliśmy się o to, by Bóg… kogoś nam przysłał”. Padłem na asfalt. No, może nie dosłownie, ale prawie. Zrozum, usłyszeć coś takiego! Usłyszeć, że dla kogoś jesteś osobą posłaną przez Pana Boga! Usłyszeć, że przez pięć minut było się Jego narzędziem w jakiejś sprawie… Potem dokończyłem „Stroiciela”, a ta historia, która mi się zdarzyła na końcu świata, weszła do powieści jako kluczowa, przełomowa scena.

Dlaczego wylądowałeś w lasach pod Malborkiem. Czemu wbrew ogólnej tendencji zostawiłeś stolicę i ruszyłeś na prowincję?

To był rok 1981. Jeszcze przed stanem wojennym. Mieszkałem na osiedlu Jelonki. Beton i wyścigi do autobusu. Po Warszawie jeździły wtedy francuskie berliety. Były przystosowane do gładkich paryskich bruków, a nie do warszawskich wertepów. Gdy weszło do nich pięciuset warszawiaków, załamywały się. Klnący pod nosem tłumek wysiadał i do następnego autobusu próbowało wcisnąć się już tysiąc osób. W blokach śmierdziały zsypy. W sklepach walczyliśmy o każdy kawałek sera. Nigdzie nie było uśmiechu. Pomyślałem: „Nie może być tak, że przez cały tydzień czekam na sobotę i niedzielę, a przez cały rok na wakacje. Czy radość nie może być codziennością?”. Nie marzyłem o próżniactwie, ale o tym, by wyrwać się z tej szamotaniny, rozpychania się i lęku. Pewnej grudniowej nocy miałem sen. Leśna droga. Czerwiec, lipiec… Suchy, cudowny dzień. Ze ściany choin po prawej stronie wyszli moi kumple z harcerstwa; bardzo ich lubiłem. Przeszli przez drogę zniknęli w lesie po lewej. Chciałem za nimi biec, ale wtedy usłyszałem pukanie. Moja mama budziła mnie o szóstej. Byłem już starym chłopem, a chciało mi się płakać. Gdy skończyłem studia, przeprosiłem mamę i ruszyłem na północ.

Udało ci się to, o czym wielu bezskutecznie marzyło…

– Wtedy było łatwiej. Przepraszam za powoływanie się na tego myśliciela, ale wedle Marksa byłem proletariuszem, to znaczy nie miałem nic do stracenia.

Dziś przyjeżdżam do Marka Stokowskiego – kustosza zamku w Malborku. Nie przyjechałeś jednak za posadą?

Nie zależało mi wówczas na zamku, tylko na lesie. Pojechałem do lasu. I zależało mi też na pewnej młodej damie, mojej przyszłej żonie, która mieszkała właśnie w okolicach Malborka. I tak znalazłem się wśród pól i lasów. Nawiasem mówiąc, dom, w którym pozwolono mi zamieszkać, stał się potem kwaterą bohatera „Stroiciela lasu”. To dokładnie ten dom, to samo poddasze, ta sama maszyna do szycia Singer i widok na świerk za oknem.

Spotkałeś jak tytułowy stroiciel lasu ludzi, których wiara Cię zachwycała?

Każdego dnia. Mieszkałem z ludźmi, dla których modlitwa była oczywistością. Także wspólna. Przed jedzeniem, przed podróżą, w trudnych chwilach. Tak jest nadal.

Miałeś poczucie, że otrzymałeś odgórny prezent?

Oczywiście. Czułem się obdarowany i trzymałem się tego daru. Ale wiele osób uważało, że ten wyjazd to fanaberia, jakiś rodzaj desperacji i że długo nie wytrzymam, podwinę ogon i wrócę do Warszawy.

Znam kilka takich wypadów w Bieszczady, Beskid Niski… Nie kończyły się happy endem. Ci ludzie wracali po latach na tarczy…

Moja historia nie miała wymiaru heroicznego. Trafiłem w miejsca, gdzie zacząłem oddychać pełną piersią, życie miało i ma smak przygody.

Poczułeś kiedyś na plecach ciarki: „Spełnił się sen...”?

Niedługo po przyjeździe szedłem przez las pod Starym Targiem. Po prawej stronie wznosiła się skarpa. Wszedłem na nią i ujrzałem stamtąd tę drogę ze snu przerwanego pobudką. Taki prezent. Znak z nieba? Z czasem okazało się, że moja szczeniacka decyzja o wyjeździe z Warszawy stała się kluczowa dla całego życia. Ona je zbudowała, a nie zniszczyła. Po dwóch latach znalazłem pracę w Muzeum Zamkowym w Malborku, w dziale edukacyjnym. Zacząłem myśleć, co w tak nieprawdopodobnym miejscu można zaoferować młodym ludziom, zwłaszcza uczniom szkół średnich, aby przyjść im z pomocą w rozwoju. Chciałem ofiarować im coś, czego mnie nigdy nie ofiarowano w czasach szkolnych. Chciałem, żeby znajdowali tu miejsce przygody, szacunku, przyjaźni i wspólnego, pełnego pasji myślenia o historii i kulturze. Byłem wtedy znacznie młodszy, miałem więcej energii, odwagi. Robiliśmy wielodniowe przedsięwzięcia, edukacyjne gry z kostiumami. Do dziś realizujemy różne warsztaty, robimy filmy…

… o Krzyżakach jeżdżących pociągami...

Nie! To król Polski przyjechał ekspresem z Krakowa, a Krzyżacy czekali na niego na peronie. (śmiech).

Bohaterowie Twoich książek to ludzie nadwrażliwi, krusi, słabi. To błogosławieństwo czy przekleństwo?

Tacy trochę nienormalni jak autor opowieści o nich. Sprawa ma co najmniej dwie strony. Jak się ma za cienką skórę, to byle co rani i to strasznie przeszkadza w życiu rodzinnym, pracy czy radowaniu się każdym dniem. Z takim wariatem trudno wytrzymać, mówią ludzie, i mają rację. Ale jest i dobra strona: łatwiej się rozumie sytuację, ból czy szczęście innych, a to pomaga w opowiadaniu ludzkich historii. Bywa też, że łatwiej się porozumieć...

Z Panem Bogiem?

Być może. No, na przykład szukając Jego znaków, o których dziś tak obsesyjnie wspominam. Kiedyś, gdy długo i ciężko chorowałem, a po głowie krążyły mi już czarne myśli, miałem sen (znowu sen!). Śniło mi się, że jestem na wzgórzu porośniętym wysoką, gęstą trawą. Ze zbocza wypływała woda. Zaczerpnąłem ją do jakiegoś starego, dziurawego garnka i nagle usłyszałem – nie z zewnątrz, tylko ze środka: „To jest woda żywa”. I już wiedziałem, że będę zdrowy. I tak się stało. Myślę, że to był głos z nieba.

Mieszkasz w „starym budownictwie”, w jednej z baszt zamku. Słuchałem Twojej opowieści o tej „największej górze cegieł na północ od Alp” i miałem wrażenie, że uczestniczę w rekolekcjach…

Ten zamek trzeba czytać jak tekst. Genialny, gigantyczny materialny tekst o człowieku.

Co wyczytałeś?

Opowieść o dramacie chrześcijaństwa, w której sam się odnajduję. Podobno Flaubert powiedział kiedyś: „Pani Bovary to ja”. A ja mógłbym powiedzieć: „Krzyżacy to ja”. Mój problem polega na tym, że nie potrafię bezgranicznie zaufać Bogu i powiedzieć w ciemno: „Niech się dzieje Twoja wola. Będzie dobrze, na pewno mnie obronisz, nakarmisz”. Jestem zapobiegliwy. Jak Krzyżacy. Też chciałbym mieć grube solidne mury, pełne spichlerze, górę pieniędzy i chciałbym wszystko uporządkować. Jestem krzyżacki do szpiku kości. Oni mieli sieć 120 zamków (system nieporównywalny z niczym w dziejach ludzkości!). Wszystko było pod kontrolą. Do centrali w Malborku nieustannie spływały precyzyjne raporty, na przykład wykazy pogłowia końskiego z całego państwa. W wielu miastach kontynentu zakon miał swoich przedstawicieli handlowych. To było niezbędne, aby prowadzić międzynarodowy handel zbożem, drewnem i bursztynem, handel przynoszący kolosalne zyski. Mieli doskonałą armię. Wydawało się, że są niezniszczalni.

Potrafisz w metafizyczny sposób wytłumaczyć ich upadek?

Państwo zakonne pękło od środka. My, Polacy jesteśmy przekonani, że złoiliśmy skórę rycerzom z krzyżami i się skończyło. Grunwald był rzeczywiście fenomenalnym zwycięstwem, ale ta bitwa stanowiła tylko element długiego procesu, doprowadzającego do upadku władzy mnichów-rycerzy. Po starciu militarnym z Polską i Litwą Krzyżacy utonęli w długach i konfliktach z poddanymi. Świeccy rycerze i mieszczanie utworzyli Związek Pruski. Była to walka z monopolem władzy. Związek Pruski przypomina mi „Solidarność” z lat 1980–81, tyle że tu stan wojenny wprowadzili poddani, a nie władza. W 1454 roku rycerze i mieszczanie Prus zaatakowali wszystkie zamki krzyżackie. Tę rewolucję wsparł król Kazimierz Jagiellończyk i to był początek końca potęgi i władzy zakonu. Ale to jest wymiar polityczny owego upadku. Ty pytałeś o wymiar metafizyczny. Rzadko pamięta się o tym, że mniej więcej w tym czasie, gdy w Ziemi Świętej utworzono zakon krzyżacki, w Italii swoje zgromadzenie zakładał św. Franciszek. I tak w łonie tego samego Kościoła powstały dwa radykalnie odmienne spojrzenia na kondycję człowieka, dwie odmienne praktyki życia uczniów Chrystusa na planecie Ziemia. Krzyżacy budują sieć warowni…

… a Franciszek rozbiera kościół, który postawili jego bracia.

I śpi z głową na kamieniu. Nie okopuje się, nie zbiera armii, nie bawi się w inwentaryzacje. Żyje w zaufaniu. Zdaje się, że Krzyżacy ufają czemu innemu. I może właśnie dlatego przegrywają? Co ciekawe, ktoś im to przepowiedział: św. Brygida Szwedzka. W swoich objawieniach ujrzała Chrystusa mówiącego: „(...) takimi pszczołami są Krzyżacy, których umieściłem na kresach chrześcijaństwa, lecz oto już walczą przeciwko mnie, nie dbając o dusze, nie współczują ciałom nawróconym na wiarę katolicką, uciskają ich pracami (…). Dlatego nadejdzie dla nich czas, a połamane będą zęby ich; prawica będzie okaleczona i podcięta ich prawa noga, by poznali siebie i żyli”. I oto – jak się wydaje – mamy rodzaj moralitetu. Ale nie do końca. Państwo krzyżackie upadło, ale czy Europa nie stała się właśnie krzyżacka? Z tą jej rozpaczliwą zapobiegliwością, triumfem pieniądza, fetyszem władzy politycznej, uporczywym porządkowaniem rzeczywistości, obłędem regulowania każdego przejawu życia? Dlatego tym bardziej warto się wczytywać w zamek Malbork. Ku przestrodze. A poza tym on jest – mimo wszystko – tak oszałamiająco piękny.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.