Były schody...

Przemysław Kucharczak


|

Gość Katowicki 25/2013

publikacja 20.06.2013 00:00

Jastrzębie-Zdrój. – Bał się pan? – A tóż czegoch sie mioł boć? Jo nikomu nic złego nie zrobił – wspomina swoje pierwsze przesłuchanie Antoni Gatnar.


Kaplica św. Józefa po wybudowaniu Kaplica św. Józefa po wybudowaniu
Reprodukcja Przemysław Kucharczak

Jastrzębie świętuje 50-lecie nadania praw miejskich. To okazja, żeby przypomnieć o ogromnej odwadze mieszkańców tego miasta.


Nie, to nie będzie tekst o porozumieniach jastrzębskich z 1980 roku czy o zbrojnej pacyfikacji z grudnia 1981 r. Ta historia zdarzyła się 10 lat wcześniej, w 1971 roku. Wtedy trzeba było mieć jeszcze więcej odwagi, żeby postawić się władzy.


Polak potrafi


W 1963 r. z kilku małych wiosek powstało miasto Jastrzębie-Zdrój. Na łagodnych wzgórzach zaczęły wyrastać ogromne blokowiska. Osiedlali się tu ludzie z całej Polski, przyjeżdżający do pracy w 5 nowych kopalniach.


Na tym wielkim obszarze były jednak tylko dwa kościoły. Tłoczyły się w nich tysiące ludzi, a wielu innych przyjezdnych odchodziło od wiary. Tymczasem władze nie dawały pozwolenia na budowę nowego kościoła dla „klasy robotniczej”. W 1971 r. grupa wtajemniczonych mieszkańców Jastrzębia zaczęła więc w tajemnicy budować kaplicę na nowym osiedlu Przyjaźń.


Jak można w tajemnicy coś zbudować tuż przy blokach? Można, można. Polak potrafi. Jedni z bohaterów tej opowieści – rolnicy Zofia i Józef Szotkowie – według dokumentacji, wznosili w tym miejscu budynek gospodarczy.


– Jednak od pewnego momentu trudno było to ukryć. Kiedy powstały szerokie schody, coś tu nie pasowało, skoro w budynku miały być tylko świnie – śmieje się Jan Gawin, dziś informatyk w „Gościu”, a w 1971 r. ministrant. Jego rodzice byli wśród budowniczych kaplicy.


Państwo Szotkowie, którzy podarowali działkę pod budowę, nie chcieli już uprawiać ziemi. Ich gospodarstwo było małe, ich synowie pracowali już w kopalniach, a dzieci z osiedla ciągle robiły szkody w uprawach. Ks. Anzelm Skrobol, proboszcz ze Zdroju, ustalił więc z Szotkami, że ich „budynek gospodarczy” po zbudowaniu, metodą faktów dokonanych, zamieni się na kaplicę. Ostrzegł, że pewnie będzie się to wiązało z zapłaceniem jednorazowej grzywny, bo były już takie przypadki.

Zofii i Józefa to nie wystraszyło. Nie spodziewali się jednak, że komunistyczni władcy odegrają się na nich znacznie ostrzej.


Trzy dzielne kobiety


Wtajemniczeni mieszkańcy byli pełni entuzjazmu. – Zwłaszcza że do kościoła w Zdroju mieli prawie 4 km. Puszczać tam dzieci same na religię, przez błota i ruchliwą ulicę, to był spory problem – mówi dziś ks. Czesław Szaforz, od 16 lat proboszcz parafii św. Barbary i św. Józefa w Jastrzębiu.


Budowa ruszyła w sierpniu 1971 roku. – Jo wtedy poważnie chorowoł, byłech na ryncie. Ale za dużo ludzi do budowy nie było, niekierzy sie tego trocha boli. Wiync jo był na tej budowie cały czas, choć robić fizycznie nie umiołech za dużo. Raczej organizowołech materiały i woziłech je ciągnikiem „dzik” – wspomina Antoni Gatnar, jeden z budowniczych. – Było tu kilku wtajemniczonych, pewnych mężczyzn ze Zdroju, posłanych tu przez proboszcza Skrobola; było też kilku, kierym sie za robota płaciło. Ale nie było też sąsiada, który by odmówił pomocy, jak sie o coś prosiło. Na przykład wozili końmi materiały. Mój sąsiad Schmid, kiery mioł już wtedy wartburga, zawsze mie nim woził, jak my coś załatwiali na budowa. Fest się tu narobił mulorz Emil Mucha i inni. A nojwytrwalej pracowały trzy kobietki: Pieleszowo, Gawinowo i Kazinkowo. One nawet przy betonowaniu ciynżko robiyły – wylicza.

Anielę Pielesz za budowanie kaplicy wyrzucono później z pracy w kopalni. Na szczęście etat zachował jej mąż.


Prace miały się skończyć na Barbórkę. Jednak z czasem coraz trudniej było utrzymać tajemnicę. Coraz więcej ludzi wiedziało, co się święci. Zwłaszcza gdy przed „domkiem gospodarczym” wyrosły okazałe schody. Ks. Skrobol obawiał się, że władze nakażą wstrzymanie prac. Postanowił więc wprowadzić Pana Jezusa na os. Przyjaźń wcześniej. W zadaszonym obiekcie praca zaczęła się więc toczyć nawet nocami.


Ksiądz Skrobol poświęcił kaplicę, przy ogromnym entuzjazmie mieszkańców osiedla, już 14 listopada 1971 roku. Odtąd odbywały się tu wszystkie nabożeństwa i katechizacja dzieci.


Czarne wołgi


Kontratak władz nastąpił po kilku dniach. Milicja zabrała samochodem starszą panią Zofię Szotek do Wodzisławia Śląskiego. – Po przesłuchaniu zostawili ją na korytarzu. Nawet nie wiedziała, gdzie jest – wspomina Krystian Szotek, jej syn. A żona Krystiana, Gertruda, dorzuca: – Teściowa, zdaje się, nie miała też ze sobą pieniędzy, żeby kupić bilet do domu.


To był dopiero początek. Wezwania na przesłuchania w Wodzisławiu wkrótce dostali pozostali jastrzębianie, którzy wzięli udział w budowie.


– Bał się pan? – A tóż czegoch sie mioł boć? Jo nikomu nic złego nie zrobił – wspomina Antoni Gatnar. Przesłuchujący go esbek pytał, czy Antoni wiedział, co buduje. Antoni odpowiedział, że tak. Dlaczego to robił? „Jo mom dwoje dzieci, dzieci muszom aż do Zdroju na katechezy chodzić, drogi są wąski, a ruch niemożliwy”.


– I co na to esbek? – pytamy. – On na to: „To nie trzeba dzieci posyłać”. To była jeich godka. Na to przyszoł komendant, a śledczy mu relacjonujom, że jo sie przyznoł, żech wiedzioł, co budują. A komendant: „Jeszcze go tu trzymacie? Do Bytomia z nim!”. A w Bytomiu było ciężkie więzienie. Jo na to: „Do Bytomio to za blisko, mie możecie i do Warszawy wziąć”.


Pewnego dnia pod kaplicę i dom Szotków zajechały dwie czarne wołgi z esbekami. – Stali w kuchni nad teściową i wrzeszczeli nad tą płaczącą, starszą kobietą, że ma natychmiast podpisać nakaz rozbiórki kaplicy – wspomina Gertruda Szotek. – Teść nic nie powiedział, tylko podszedł do furtki, zawołał dzieci i kazał im biec po pomoc do rodziców.


To, co nastąpiło potem, było niesamowitym pokazem solidarności, choć to słowo jako nazwa związku miało się pojawić dopiero 9 lat później. – Mama przybiegła po nas do szkoły. Z innymi dziećmi polecieliśmy do kaplicy, żeby jej bronić przed zamknięciem, zanim przyjdą mężczyźni ze zmiany. Staliśmy tam i płakali – wspomina J. Gawin.


Wiadomość o próbie zamknięcia kaplicy biegła tymczasem od bloku do bloku. Wkrótce pod budynkiem stała połowa mieszkańców osiedla. Wołgi o mało nie zostały przewrócone. Groźny tłum wypełnił też dom państwa Szotków. Tajniacy ze Służby Bezpieczeństwa przerazili się i spokornieli. Już grzecznie poprosili, żeby w takim razie ludzie podpisali petycję, że chcą funkcjonowania tej kaplicy.


– To było niesamowite. Przez naszą kuchnię, w której teraz jesteśmy, przeszło wtedy co najmniej pół osiedla! Wszyscy się podpisywali, niedługo zabrakło nawet kartek na podpisy – mówi G. Szotek.


Innym razem „nieznani sprawcy” próbowali kościół podpalić. Ogień ugasił Antoni Gatnar. Mieszkańcy non stop pilnowali więc kaplicy w ramach dyżuru modlitewnego.

Dziś ta kaplica jest przebudowana na probostwo, a obok stoi prawdziwy, drewniany kościół.


Idź za kościelnego


Konsekwencje dla jastrzębian? Zofia Szotek została skazana na zapłacenie potężnej grzywny 126 tys. zł. Złożyli się na nią mieszkańcy os. Przyjaźń, jak i na kolejne grzywny. Kilku górników karnie przeniesiono z „dołu” do znacznie gorzej płatnej pracy na powierzchni, m.in. Tadeusza Gawina czy synów państwa Szotków – Krystiana i Franciszka. Krystianowi udało się wrócić pod ziemię dopiero w 1987 r., kiedy komunizm w Polsce już dogorywał. Młody i zdolny architekt Gerard Kroczek stracił stanowisko kierownika budowy osiedla.


Z kolei przebywający na rencie Antoni Gatnar usłyszał od przesłuchującego go esbeka: „Ja ci się postaram o robotę”. Po trzech tygodniach komisja lekarska kazała Antoniemu wracać do pracy. Jego przełożeni z nadzoru w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych dobrze jednak wiedzieli, dlaczego wrócił, więc dawali mu prace niewymagające dużego wysiłku fizycznego. Mężczyzna był więc z „kary” przywrócenia do pracy całkiem zadowolony. Kiedy po pół roku trzecia z kolei komisja lekarska, tym razem z Warszawy, przywróciła mu rentę, poczuł wręcz rozczarowanie.


Najwięcej wycierpiała Zofia Szotek. Na zewnątrz okazywała optymizm, chodziła wspierać dobrym słowem mężczyzn, których wzywano po niej na przesłuchania. Bliskim jednak mówiła, jak strasznie dużo ją to kosztuje. Zmarła 4 lata później.


Jednak ta lekcja solidarności zintegrowała mieszkańców. Nawet kolędę zaczęli masowo przyjmować także ci, którzy dotąd tego nie robili. Jeden z milicjantów z osiedla w czasie kolędy opowiedział księdzu o wymówkach, jakie robili mu szefowie za to, że nie zauważył tej budowy. Rozmowę milicjanta z przełożonymi cytuje kronika parafialna: „»Czy budowano kościół, nie zauważyłem, ale zauważyłem, że po otwarciu kościoła zmniejszyła się liczba interwencji MO w restauracji Zacisze«. Na to stwierdzenie otrzymał odpowiedź: »Zgłoś się tam za kościelnego«”.•

Dostępne jest 4% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.