Seksedukacja to deprawacja

Agata Puścikowska

Jako matka kilkorga dzieci po raz pierwszy aż tak dobitnie poczułam, że moje kompetencje rodzicielskie są nie tylko podważane, ale po prostu deptane.

Seksedukacja to deprawacja

Przeczytałam informację o konferencji na temat edukacji seksualnej dzieci. Konferencji, która odbyła się w siedzibie PAN, a współorganizowało Ministerstwo Edukacji Narodowej, czyli jak nie patrzeć - rządowy wychowawca naszych dzieci. Przedstawiono na niej wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) na temat edukacji seksualnej w Europie.

Gdyby ktoś nie czytał, podaję w skrócie i być może nieco przejaskrawiam: już niemowlęta doświadczają orgazmu, więc nie są aseksualne. Ergo: każde dziecko jest istotą seksualną, więc i edukacja seksualna „na poziomie” mu się należy. Od maleńkości. I w formie zinstytucjonalizowanej, czyli najpierw w przedszkolu, a potem w szkole. Zapewne przez wykwalifikowanych edukatorów.

Więc najpierw dziecko od urodzenia do czterech lat. Powinno się dowiedzieć i zapoznać z  „różnymi rodzajami związków”. Powinno też znać „prawo do badania tożsamości płciowych”. Następnie tak wyedukowanego potomka należy zapoznać z „uczuciami seksualnymi jako częścią ludzkich uczuć”. Dziecko do lat sześciu powinno też znać  „stosowny język seksualny”. Gdy już posiądzie stosowną wiedzę, czeka naszą latorośl dalszy stopień wtajemniczenia do seksualnej wiedzy: między 9. a 12. rokiem życia dziecko powinno nauczyć się już „skutecznie stosować prezerwatywy i środki antykoncepcyjne w przyszłości". Powinno też umieć „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne". Ale już między 12. a 15. rokiem życia dziecko powinno potrafić samo zaopatrywać się w antykoncepcję. A powyżej 15. roku życia można mu dodatkowo wpoić „krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp." te wszystkie zalecenia mają być przekazane przez MEN nauczycielom. Obawiam się - bez konsultacji z rodzicami. W sumie po co powierzać tak poważne zadanie jak wychowanie dzieci niedouczonym i zacofanym rodzicom?

Szczerze mówiąc, dawno nie miałam takiego poczucia wstydu, zażenowania i przykrości. Jako matka kilkorga dzieci - chyba po raz pierwszy aż tak dobitnie poczułam, że moje kompetencje rodzicielskie, prawo do wychowywania dziecka tak jak uważam za słuszne, są nie tylko podważane. Ale po prostu deptane. A MEN, które już „błyszczy” durną reformą edukacji, zamierza też „błyszczeć” lansowaniem chorej ideologii, która z dzieci robi przedmioty seksualne. Oczywiście w imię ich „dobra”.

Prawdę mówiąc, po raz pierwszy poczułam się zupełnie bezbronna i przerażona postępującym, totalitarnym traktowaniem rodziców i dzieci, jako prywatnego poletka polityków i ideologów. Nie wierzyłam jakoś w czarne wizje, które widać już od dawna w Europie: rodzice mają tam niewiele do powiedzenia w kwestii wychowywania dzieci. A wielu z nich po prostu zatraciło naturalną zdolność i chęć ku temu… I efekt widać: w „postępowej” Wielkiej Brytanii, gdzie dzieciakom rozdaje się „gumki”, jest największy odsetek niechcianych ciąż, skrobanek i dziki wysyp chorób wenerycznych…

Czy uda się w Polsce rodzicom, którym nadal zależy, nadal mają świadomość, że seksedukacja to… deprawacja, dojść do głosu? Czy mimo protestów części rodziców będziemy skazani na odgórne, krzywdzące i chore rozwiązania? Jak się bronić przed ideologią, która zalewa umysły w imię postępu, nowoczesności i „wolności”?

Więc jeszcze raz, na koniec. Dla wszystkich pań ministerek edukacji, dla wszystkich seksuologów i innych logów. Oraz dla przedstawicieli WHO, którzy najwyraźniej o harmonijnym rozwoju i zdrowiu dzieci nie mają pojęcia. To ja i mój mąż, w oparciu o zasady które wyznajemy, przygotowujemy nasze dzieci do dorosłego życia. I do wszelkich jego przejawów. Nasze dzieci mogą nas zapytać o wszystko. I odpowiedzi otrzymują. Odpowiedzi zgodne z moralnością, dostosowane do wieku dzieci, nie burzące ich delikatności i niewinności (tak! Dzieci są niewinne! Chyba że się je na siłę z tej niewinności odziera). Jako rodzice nie mamy problemu z mówieniem o prokreacji, o biologii, o penisach, pochwach i innych (konkretnie, żeby udowodnić, iż „katotaliban” też zna takie „wstydliwe” określenia). Nie godzimy się jednocześnie na chorą i niemoralną indoktrynację, gorszenie naszych dzieci, traktowanie ich jak… rozbudzone erotycznie kilkuletnie istoty. Nasza pięciolatka nie dowie się o „różnych rodzajach związku”. A dziewięciolatki nie zamierzam uczyć obsługiwania prezerwatyw! Bo dziewięciolatka to co najwyżej, szanowni oficjele, platonicznie kocha się w koledze z klasy! A gdy będzie chciała zakochać się nieplatonicznie, to ja i mój mąż, a nie urzędnik, będziemy przygotowywali ją do… uczuć wyższych. Nie technik!

Pisząc te słowa, ze smutkiem zastanawiam się, czy nie jestem naiwniakiem, ostatnim wołającym na puszczy. I że nawet jak ktoś usłyszy, nic pozytywnego dla (również moich) dzieci z tego nie wyniknie… Ale mówić, krzyczeć - trzeba. Tyle nam, myślącym i odpowiedzialnym rodzicom, jeszcze pozostało. Walczmy o nasze dzieci!