Zranieni

Marcin Jakimowicz

|

GN 17/2013

publikacja 25.04.2013 00:15

Podobno to dobrze, gdy na początku tekstu pojawi się sporo krwi. Tak twierdzą spece od sprzedaży. Ten artykuł ocieka krwią. To miłość – tłumaczą stygmatycy. Świat widzi w tym obsesję.

W XX stuleciu najbardziej znaną stygmatyczką była Teresa Neumann W XX stuleciu najbardziej znaną stygmatyczką była Teresa Neumann
reprodukcja z książki „Dowody tajemnicy” Henryk Przondziono

Zacznijmy od cytatu. Ze świątecznej „Polityki”. Adam Szostkiewicz pisze o św. Franciszku: „Krucyfiks fascynował go do końca. A to oznaczało także fascynację cierpieniem i śmiercią. Franciszek chciał naśladować Chrystusa nie tylko w ubóstwie, ale też w męce. Ta jego obsesja humanizowała jakoś masową religijność”. Kluczowe słowa? „Obsesja” i „fascynacja cierpieniem”. To punkt widzenia tego świata. Czy przytulone do Ukrzyżowanego mistyczki, czy badane skrupulatnie przez naukę krwawe ślady na dłoniach to rzeczywiście efekt dewiacji i „obsesyjnej fascynacji cierpieniem i śmiercią”? Czym są te krwawe ślady, które stygmatycy starają się zakrywać przed światem? Znakomicie wyjaśnia ten fenomen prowincjał krakowskich jezuitów o. Wojciech Ziółek. – Mistycyzm to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być tak jak ta druga osoba. Moja znajoma ma córeczkę z porażeniem mózgowym. To dziecko nie mówi, nie widzi, nie chodzi, miewa silne ataki epilepsji. Kilka lat temu u mojej koleżanki zaczęły się niewyjaśnione omdlenia. Podejrzenie: guz mózgu. Zaczęła uczyć babcię tej dziewczynki, jak się nią opiekować, bo liczyła się z tym, że niebawem odejdzie. Po badaniach okazało się, że to nie guz, ale epilepsja. Teraz bierze leki i jest dobrze, ale wtedy, gdy jej własna epilepsja została zdiagnozowana, powiedziała swojemu przyjacielowi: „Wiesz, Paweł, teraz to ja wreszcie czuję to, co moja córka”. I przecież, na litość boską, nie chodziło jej o to, że fajnie mieć epilepsję, ale o to, że „teraz to ja już wiem, co ona czuje”. To jest odpowiedź na pytanie o mistyczki przytulone do krzyża.

Rany Boskie!

Zaczynało się w czwartkowy wieczór. Agonia trwała do niedzieli lub poniedziałku. Co tydzień Marta Robin, która przez 50 lat nie spała i nie przyjmowała pokarmów, zstępowała do piekieł. Jak ludzie zapamiętali przykutą do łóżka francuską mistyczkę, żyjącą jedynie dzięki Komunii świętej? Wielu opowiada o delikatnym uśmiechu, który towarzyszył tej drobniutkiej kobiecie przeżywającej w swym ciele cierpienia samego Chrystusa. Ciepłym, łagodnym głosem pocieszyła tysiące ludzi, którzy przewinęli się przez jej zacieniony pokoik. – Obsypywana miriadami łask mogła uchodzić za monstrum cierpienia, a w istocie było dokładnie na odwrót. Życiodajne soki bólu uczyniły z niej serafina miłości – wspominali goście odwiedzający mistyczkę. Kapłani opowiadali, że w chwili komunii Hostia sama opuszczała ich ręce. Zostawała jakby wchłaniana przez łaknące jej umęczone, kruche ciało. W ostatnich dniach września 1930 roku w czasie objawienia Jezus pyta ją pokornie: „Marto, czy chcesz być taka jak Ja?”. Kobieta nie zastanawia się. Wstępuje na krzyż. Przeżywa mistyczne doświadczenie, podobne do tego, jakie było udziałem m.in. Katarzyny z rozpalonej słońcem Sieny.

Pieczęć

„Chronologicznie pierwszym tego typu fenomenem w dziejach była stygmatyzacja św. Franciszka z Asyżu – pisze w swej najnowszej książce „Dowody tajemnicy” Grzegorz Górny (album opracował wraz z fotografem Januszem Rosikoniem). „Doszło do niej między 15 a 29 września 1224 roku na górze La Verna. Warto opisać to doświadczenie, dlatego że w pewnym sensie stało się ono paradygmatyczne dla wszystkich późniejszych stygmatyzacji. Święty Bonawentura tak opisuje to, co na górze La Verna przeżył św. Franciszek: »Bóg pouczył go wewnętrznie jak przyjaciela, iż ukazuje się jego oczom, by dać mu poznać, iż powinien dostąpić doskonałego podobieństwa z Chrystusem Ukrzyżowanym nie poprzez mękę ciała, lecz przez rozpalenie duszy.

Ustępująca wizja pozostawiła w sercu Franciszka seraficki żar i odcisnęła na jego ciele obraz ran, niczym ogień, który wyciska ślad pieczęci na miękkim, topniejącym wosku. Natychmiast bowiem na jego dłoniach i stopach dały się widzieć ślady po gwoździach, i to w kształcie, w jakim widział je w wizji ukrzyżowanego Syna Bożego. Jego dłonie i stopy zostały pośrodku przebite gwoźdźmi; na powierzchni dłoni i stóp widać było ich okrągłe i czarne główki, podczas gdy z drugiej strony widoczne były ich ostrza, dość długie i zagięte, wystające ponad ciało, z którego wychodziły. Również na prawym boku miał on czerwoną ranę, jakby został przekłuty włócznią, i często wypływała z niej krew, która przesiąkała przez jego ubranie i wszystko, co miał na biodrach«”. Górny opisuje w swej książce wiele innych przypadków „zranień”. Pisze o Erzsébet Galgóczy, węgierskiej mistyczce (1905–1962), która pozostawiła po sobie niezwykły pamiętnik, stanowiący świadectwo głębokiego życia duchowego. Opisuje w nim scenę, w której obdarzona została stygmatami. „W noc Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny miała sen, w którym Matka Boża zabrała ją do nieba” – pisze Górny. „Tam zobaczyła Dzieciątko Jezus, któremu podarowała róże. Dzieciątko przyjęło kwiaty, ułożyło z nich bukiet i oddało jej z powrotem. Erzsébet odebrała kwiaty, lecz w tym momencie ukłuł ją w rękę kolec róży. Ból był tak wielki, że kobieta obudziła się ze snu. W swym dzienniczku zapisała: »Kiedy spojrzałam na ręce, omal nie zemdlałam z przerażenia i trwogi, bo na grzbietach i od spodu obu moich rąk zobaczyłam pokryte świeżą krwią, ognistoczerwone, żywe rany wielkości ówczesnych 50-groszówek. Gdy próbowałam zgiąć dłonie, pokazywała się krew i czułam ostry, żywy i pulsujący ból, jakby palił je żar«. Od tej pory kobieta nosiła na swoich rękach stygmaty”.

Święta choroba

„Znany lekarz francuski, doktor Antoine Imbert-Gourbeyre, który w XIX wieku zebrał dokumentację obejmującą 321 podobnych przypadków, pisał: »Życie stygmatyków jest długą serią zmartwień, które wynikają ze świętej choroby stygmatów i mają koniec jedynie przy śmierci«. Częstym motywem pojawiającym się w ich misji jest dobrowolne przyjmowanie na siebie cierpienia. W związku z tym pojawiła się presja, by każdy taki przypadek zbadać dokładnie z perspektywy naukowej. Najbardziej charakterystycznym przykładem takiego podejścia do stygmatyzacji stał się w XIX wieku casus Louise Lateau, urodzonej w Bois d’Haine w Belgii w roku 1850”. „Gdy miała 17 lat – pisze dalej wieloletni redaktor Frondy – pojawiły się u niej stygmaty, które obficie krwawiły w każdy piątek. W te dni dziewczyna wchodziła w stan ekstazy, w którym przeżywała mękę Chrystusa. Dość szybko Louise Lateau znalazła się w centrum zainteresowania ówczesnych naukowców. Została przebadana przez setki lekarzy, przeprowadzono na niej dziesiątki eksperymentów, zorganizowano szereg kongresów lekarskich, omawiających jej przypadek, a na uniwersytecie w Louvain wydano sześć tomów medycznej dokumentacji na jej temat. Najdłuższe z badań rozpoczęło się 8 września 1868 roku i trwało piętnaście miesięcy. W tym czasie nie dopuszczano do stygmatyczki niemal nikogo oprócz lekarzy. Zdarzało się, że w piątki, gdy przeżywała swe ekstazy pasyjne, gromadziło się wokół niej kilkunastu doktorów. Po długich badaniach Belgijska Królewska Akademia Nauk opublikowała raport, w którym stwierdzono: »Stygmaty i ekstazy są faktem. O oszustwie nie może być mowy«”.

Oskarżono ją o szarlatanerię

W „Dowodach tajemnicy” przeczytamy również o Wandzie Broniszewskiej. Urodziła się w 1907 roku pod Nowogródkiem. W wieku 18 lat wstąpiła w Wilnie do bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. W 1934 roku obdarzona została stygmatami – nie tylko pięcioma ranami ukrzyżowania, lecz także koroną cierniową, krwawymi łzami, sińcami, śladami biczowania i otarciami ramion. Ukazywały się one głównie w czwartki po południu i w piątki, przede wszystkim w Wielkim Poście, a zwłaszcza w Wielkim Tygodniu. „W 1950 roku zakonnica – wraz z innymi siostrami – skazana została przez władze sowieckie na karę 10 lat łagrów. „W obozie była wielokrotnie bita przez strażników, którzy chcieli, by przyznała się do oszustwa. Była też badana przez personel medyczny, dla którego stygmaty i krwawe łzy stanowiły nie lada wyzwanie” – pisze Górny. „Lekarze byli jednak wobec jej fenomenu bezradni. W 1956 roku Wanda Boniszewska wypuszczona została na wolność i wyjechała ze Związku Sowieckiego do PRL. Dwa lata później skierowano ją do szpitala psychiatrycznego i oskarżono o szarlatanerię. W latach siedemdziesiątych XX wieku jej rany przestały się odnawiać, ale ból nie minął. Ofiarowała swe cierpienia zwłaszcza w intencji kapłanów. Od 1998 roku mieszkała w domu swego zgromadzenia w Chylicach pod Warszawą, gdzie zmarła w 2003 roku w wieku 96 lat”.

Umierała 725 razy

W XX stuleciu najbardziej znaną stygmatyczką była Teresa Neumann – córka ubogiego krawca i wieśniaczki, urodzona w 1898 roku we wsi Konnersreuth w Górnej Bawarii. W wieku 20 lat, gdy biegła na pomoc sąsiadom, których gospodarstwo stanęło w płomieniach, uległa poważnemu wypadkowi – złamała kręgosłup i straciła władzę w nogach. Niedługo potem, na skutek gwałtownego upadku, przestała w ogóle widzieć. Sparaliżowana i ociemniała dziewczyna całymi dniami modliła się o uzdrowienie, prosząc o wstawiennictwo zmarłą francuską karmelitankę, Teresę z Lisieux, która wówczas nie była jeszcze wyniesiona na ołtarze. 29 kwietnia 1923 roku – w dniu, w którym Pius XI beatyfikował w Rzymie „małą Tereskę” – w Konnersreuth jej niemiecka imienniczka nagle odzyskała wzrok. To spowodowało, że bawarska wieśniaczka jeszcze mocniej prosiła błogosławioną o pomoc. „Dwa lata później, 17 maja 1925 roku, gdy Pius XI ogłosił karmelitankę z Lisieux świętą, paraliż nóg Teresy Neumann niespodziewanie ustąpił” – czytamy w „Dowodach tajemnicy”. „Rok później, w czasie Wielkiego Postu, otrzymała stygmaty. Na jej rękach, nogach i boku pojawiły się rany odpowiadające śladom męki Jezusa. Od tej pory przez 36 lat, aż do śmierci, w każdy piątek, łącznie 725 razy, przeżywała w swoim ciele cierpienia Chrystusa. Świadkami tych ekstaz pasyjnych było bardzo wiele osób”. Jej pokój na piętrze rodzinnego domu w każdy Wielki Piątek zamieniał się w miejsce modlitw. Przewijało się przez niego wówczas około pięciu tysięcy ludzi.

Krew, krew, wszędzie krew!

W Italii popularności o. Pio mogą pozazdrościć największe gwiazdy rocka. Doczekał się gazety, którą kupuje 150 tysięcy Włochów, a nawet własnej telewizji. Giovanni Siena poznał kapucyna w latach 20. XX wieku i pozostał przy nim aż do śmierci świętego w roku 1968. – Można powiedzieć, że ojciec Pio był w stanie nieustannego ukrzyżowania. Jego rany zadawały mu śmiertelny ból – wyjaśnia Giovanni Siena. – Pewnego razu, gdy jedna z jego duchowych córek chciała, aby podzielił się choć trochę swoim bólem, odpowiedział: „Jeśli cierpiałabyś choć po części jak ja, to to by cię zabiło”. A mimo to stygmatyk potrafił nadrabiać uśmiechem, żartem, uprzejmością, zabawną odpowiedzią czy wesołym tonem rozmowy. „Od jak dawna ojciec cierpi?” – o. Tarcisio zagadnął kiedyś o. Pio. „Od poczęcia” – usłyszał w odpowiedzi. To nie obsesja. To dowód niezrozumiałej dla większości z nas więzi. Stygmaty nie są powodem dumy „obdarowanych”. Co więcej: „zranieni” starają się zakrywać je przed ciekawskim światem. Przyparty do muru przez inkwizytora, pytany o stygmaty o. Pio, bezradnie zawołał: „Przysięgam, na miłość Boską. Na miłość Boską! O, jakże byłbym wdzięczny Panu, gdyby mnie od tego uwolnił!”

odgórne znaki

Stygmaty to jedynie jeden z tematów, który poruszają w „Dowodach tajemnicy” Grzegorz Górny i Janusz Rosikoń. W książce przeczytamy również o cudach eucharystycznych, ciałach świętych, które nie ulegają rozkładowi, i związanych z wiarą zagadnieniach, wobec których nauka pozostaje bezradna.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.