Wspomnienie o Marku

Barbara Gruszka-Zych

Zmarł Marek Skwarnicki. Piszą jakim był świetnym felietonistą, dziennikarzem, redaktorem, a ja myślę, że najbardziej by się cieszył, gdyby wspominali Go jako poetę.

Wspomnienie o Marku

Kiedy zaglądam do archiwum z korespondencją z Markiem co rusz trafiam na jakiś nowy wiersz, którym komentował rzeczywistość. A to wojnę w Iraku, a to powrót do mieszkania w bloku krakowskimi ulicami, na których „za nim szybko zacierali ślad jego następcy/ w ruchu/ o zmierzchu/ życia”. A to swoje podróże do Rzymu, gdzie lubił stać oparty o metalową poręcz i patrzeć z góry na Forum Romanum, tak jak w wierszu pod tym właśnie tytułem. Rozmyślał wtedy o swojej nauczycielce historii – pani Gierałtowskiej ze Szczecina, gdzie zdawał maturę w 1949. „Miałem takie uczucie jak gdyby była blisko,/ chociaż pewno już dawno umarła./ Ale w Rzymie to co umarłe jest bliskie.” Choć to nie Rzym te słowa odnoszą się dziś do Marka.

Został przez swoje teksty pisane pod pseudonimem „Spodek” do „Tygodnika Powszechnego”. W latach 1958-1994 właśnie tam opublikował  grubo ponad tysiąc felietonów. Przez naszpikowane sentencjami i przemyśleniami dramaty, takie jak rozgrywające się w Rzymie „Misterium”. To w nim dziennikarz (może sam Skwarnicki)  toczy błyskotliwą rozmowę z żebrakiem:

„Dziennikarz: Wygląda pan raczej na bezdomnego. Włóczęga: To właśnie chciałem powiedzieć. Kościół jest domem bezdomnych.” No i przez wiersze, które pisał do końca i które szanował u innych jako najważniejszą formę przekazu prawdy o sobie i świecie. Nie przez przypadek tak cenił przyjaźń z Czesławem Miłoszem, o którym napisał książkę „Mój Miłosz”, i twórczość poetycką Jana Pawła II, który też był jego przyjacielem. Ten tydzień, kiedy Papież zaprosił go do siebie tuż przed upublicznieniem „Tryptyku Rzymskiego” uważał za jeden z najważniejszych w życiu. - Każde spotkanie z Janem Pawłem II było dla niego znaczące – opowiadała mi Jego żona Zofia. - Ale chyba najpotężniejszym przeżyciem była praca nad „Tryptykiem Rzymskim”. Marek nic nie dopisywał, tylko redagował i wymyślił tytuł.

Co napisać o Jego bogatym, długim życiu? Nie starczyłoby wielkiej książki na opowieści o tym jak towarzyszył Janowi Pawłowi II w pielgrzymkach, jak dwa razy za sprawą modlitw Papieża uniknął śmierci. Ale też o tym jak czuł się coraz bardziej samotny. „W tej chwili choruje, obumiera lub umiera świat, który był mój. W obcowaniu z młodymi ludźmi bez ustanku trafiam na brak kontaktu naszych wyobraźni.” – zwierzał się w „Moim Miłoszu”.

Przypomnę tylko kilka szczegółów, których nie ma w Jego oficjalnych biografiach. Urodził się 30 kwietnia 1930 w Grodnie. Jego ojciec - oficer legionista, surowy, pryncypialny, nie raz ustawiał syna. Opowiadało się w rodzinie jak 6 letni Marek popełnił dziecięce przestępstwo. Pod oknami Skwarnickich przejeżdżał pan na rowerze w czarnym garniturze. Marek wyjął pęk trawy z doniczki, zamoczył go i zrzucił. A ten pan jechał na własny ślub... To był dziecięcy żarcik, ale mądre poczucie humoru pozostało mu na całe życie. Wierzył w ludzi mimo ciężkich, wojennych doświadczeń. Kiedy wywozili go z matką po Powstaniu Warszawskim w zamkniętym towarowym wagonie zapamiętał dobry gest Niemca. Na jednej ze stacji podszedł do wagonu z małą dziewczynką i kazał jej podać Markowi jabłko. Potem, kiedy jako 14 latek trafił do Mauthausen też na wstępie doświadczył dobra od prześladowcy. Szedł między szpalerami drutów elektrycznych, wezwany przed urząd rejestrujący więźniów i myślał, że idzie do komory gazowej. Nagle zobaczył przykucniętego kapo, który pokazał, żeby nie dotykał drutów i przesunął między nimi czekoladkę.

Wiedział, że szansą na utrwalenie dobra i miłości jest literatura. „Ona potrafi zachować i przekazać nie tylko wiedzę, ale i piękno miłości do ludzi i ich dzieł. Za każdym razem to jest nowa i odmienna od wszystkich miłość. Bo nie ma ani miłości, ani przyjaźni takich samych.” – pisał w „Moim Miłoszu”.  

Przez ostatnie lata Marek często myślał o śmierci. Także ze względu na coraz gorszy stan zdrowia. Zdarzało mu się np. nagle zemdleć w supermarkecie. Więc zamiast dalszych refleksji przytoczę Jego przejmujący wiersz napisany w 2003. Mówi zamiast Tego, który już „ułożył się do snu”:

UKŁADANIE SIĘ DO SNU

Władkowi Stróżewskiemu

Kładąc się dzisiaj spać pomyślałem, że czas przygotowywać się do śmierci.
Nie ma co owijać w bawełnę – serce klinicznie ujarzmione,
Sfastrygowane to tu to tam przez chirurgów.
Wszystkie jego gwarne przedsionki  prowadzą do komór życia.
Zanim  zapanuje w nich cisza.

Zanotuj rozpad wszystkiego z czego byłeś dumny i uważałeś za swoją własność.
Zapisz spadkobiercom co uważasz za cenne .
Przede wszystkim godność
istoty nieśmiertelnej w śmiertelnych okolicznościach.

Co mi zrobi tyran, albo inny szyderca, gdy trwam
w oczekiwaniu na cud przejścia z mojej ulicy w zaświaty.

Tak, czas już układać się do snu,
wszystko co zdawało  się, że masz na zawsze
pozostawiając innym

Bez żalu, chociaż w trwodze.