Wiosna w sercu

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 09/2013

publikacja 28.02.2013 00:15

O mieszkaniu na OIOM-ie, zdobywaniu K2 i dniach, których nie znamy, z Januszem Świtajem

Wiosna w sercu – Warto żyć, aby dowiedzieć się, co nas jeszcze czeka – mówi dziś Janusz Świtaj. Na zdjęciu ze swoim asystentem Dawidem Roman Koszowski

Barbara Gruszka-Zych: Pana książka o życiu po wypadku miała się nazywać „Ciągłość przerywanej linii”.

Janusz Świtaj: – Wie pani dlaczego? Bo jak się jedzie na motorze z większą prędkością, to biała, przerywana linia na drodze zamienia się w ciągłą.

Z jaką prędkością Pan wtedy jechał?

– Ponad setkę. Na motocyklu, który dzień wcześniej zamieniłem z kolegą. Miałem w nim zrobić przegląd. W moich poprzednich motocyklach był hamulec tarczowy, do którego się przyzwyczaiłem, tutaj był bębnowy, nie do końca sprawny. Nie wyhamowałem i uderzyłem w naczepę tira. On też hamował, nie miał jednego światła stop, a w naczepie nie było belki wspornikowej. Koło mojego motocykla wjechało pod naczepę, a całe uderzenie poszło na przednią lampę i moją głowę.

Nad Pana łóżkiem wisi kilka zdjęć Jana Pawła II.

– Jest cały czas ze mną. Czasami się pomodlę za jego wstawiennictwem, czasem z nim porozmawiam. W tę noc, gdy odchodził, płakałem. Łączyło mnie z naszym papieżem to, że kiedy miał 73. urodziny – 18 maja 1993 r. – ja miałem wypadek. Dla mnie to jedna z najważniejszych osób w życiu, był moim wielkim autorytetem. On wytrwał do końca.

Pan też wytrwał.

– Nie udałoby się to bez moich rodziców.

Na dyplomie nagrody „Anody”, której był Pan laureatem w zeszłym roku, napisano: „Dla pana Janusza, Heleny i Henryka Świtajów”.

– Bo my zawsze jesteśmy w trójkę. No właściwie w czwórkę, bo jest jeszcze pies. I mój asystent – Dawid. Dziś to nie to samo życie co przed 7 laty, gdy brakowało mi wsparcia. Osobie o takim stopniu niepełnosprawności jak ja potrzebny jest asystent. Robię wszystko, co w mojej mocy, od roku piszę listy do premiera i ministra zdrowia, aby wszyscy chorzy w takim stanie mieli zapewnionego asystenta. Żeby nie musieli o niego walczyć, tylko mieli go zagwarantowanego przez państwo. Aktualnie fundusze na pensję Dawida otrzymuję z MOPS-u mojego miasta. To 1600 zł. Z tego musi zapłacić podatek, ubezpieczenie zdrowotne, koszty dojazdów.

6 lat temu, 2 lutego, napisał Pan list z prośbą o zgodę na zaprzestanie uporczywej terapii.

– Byłem wtedy przekonany, że jeśli zabraknie rodziców, to nie będę w stanie funkcjonować, i poprosiłem o zgodę na odłączenie od respiratora. Było nam wtedy naprawdę ciężko. Coraz częściej dochodziło do sprzeczek z rodzicami. Każdy już miał na siebie taką alergię, że niewielkie sprawy powodowały ogromne napięcia, których nie udawało się rozładować. Bo rodzice nie mogli ode mnie odejść ani na chwilę. Na dodatek moje ciało było targane bolesnymi skurczami spastycznymi. Dopiero w 2008 r. wszczepiono mi pompę baclofenową, która przez całą dobę dozuje lek prosto do kręgosłupa, dzięki czemu napięcia spastyczne są bardziej znośne. Obecna pompa będzie pracować do stycznia 2015 r. Wtedy czułem, że dłużej tak nie wytrzymam i dlatego napisałem tę prośbę. Nadal ją podtrzymuję.

Mówiąc tak, zabiera Pan innym nadzieję. Przecież Pan wyszedł z tego zwycięsko.

– Czuję na sobie ciężar odpowiedzialności za innych ludzi w podobnej sytuacji. Ale gdy zabraknie rodziców, to potrzeba będzie kilku osób do opieki nade mną. A moje środki są za skromne, żeby im płacić.

Jeśli władze je przyznają, wtedy wycofa Pan pismo?

– Gdybym miał zagwarantowaną odpowiednią opiekę, to nie ma tematu. Nie mogę obwiniać losu, że zdarzył mi się wypadek. Trzeba dźwigać swój krzyż.

Asystent jest teraz z Panem siedem godzin dziennie.

– Dawid należy do osób odważnych, zdecydował się spróbować, pomogłem mu nauczyć się wszystkiego i dobrze się dogadujemy.

Potrzebował Pan kogoś odważnego?

– Przy mnie trzeba wykonywać czynności opiekuńcze niespotykane na co dzień. Same te rurki i respirator mogą trochę przerażać. Kiedy się krztuszę i trzeba odessać wydzielinę, to pomagającemu na początku ręka może zadrżeć. Dodatkowo musi wykonać wszystkie czynności pielęgnacyjne – mycie, ubieranie, obracanie, oklepywanie, karmienie. Kiedy siadam na wózek, trzeba podłączyć całą aparaturę, a jak planuję wyjście z mieszkania, to Dawid czuwa nade mną. Prowadzi fiata ducato, pomaga mi wsiąść do niego za pomocą windy. No i jeździ rozważnie, bo wózek jest wysoki, a nasze drogi nie są równe, więc trochę mną trzęsie.

Na tym wózku zdobył Pan swoje K2, czyli kopiec Kościuszki.

– Zdobyliśmy go w osiem osób, przy załamaniu pogodowym, 12 maja ubiegłego roku w południe. Udało się to z pomocą Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”. Na Kopcu połączyliśmy się z Kingą Baranowską, która wspinała się wtedy na kolejny ośmiotysięcznik. Z każdym metrem podnosiła mi się adrenalina. Robiłem sobie kilkusekundowe przerwy. Także po to, by nie przemęczyć wózka.

Mówi Pan o nim, jakby był istotą żywą.

– Na początku wiele trzeba było w nim dostosować, żeby się wygodnie siedziało. Teraz ja i wózek stanowimy jedno. Czuję, jakby był moimi nogami. Czasem, kiedy znajduję się w tłumie, a byłem w takich miejscach jak Warszawa, Kraków czy Zakopane, tak sprawnie się na nim poruszam, że nie odczuwam, że jestem osobą niepełnosprawną, oddychającą za pomocą aparatury medycznej.

Długo byliście na szczycie?

– 15 minut. Jednak trzeba było się podelektować tą chwilą największego sukcesu. Jako kierownik wyprawy wjeżdżałem ostatni. Gdy dołączyłem do ekipy, zapytałem, czy wszyscy szczęśliwie dotarli i czy czują się dobrze. Ale wystarczyło popatrzeć na rozpromienione twarze.

W codziennym życiu też zdobywa Pan szczyty.

– Dla mnie każdy rozpoczynający się dzień jest takim K2. Żeby go nie stracić, muszę się już budzić zmotywowany. Wiedzieć, co chcę zrobić. Wszystkie proste czynności są okupione bardzo dużym wysiłkiem. Wieczorem, zasypiając, planuję, co zrobię jutro. Podsumowuję też dzień. Gdy czuję, że dałem z siebie wszystko, to spokojnie zasypiam. Szkoda mi tych 15 lat, które przeleciały, kiedy byłem odizolowany od świata, bo nie byłem w stanie opuścić mieszkania.

Przez 7 lat po wypadku leżał Pan na OIOM-ie.

– Prawie tam zamieszkałem. Lekarz w pierwszych miesiącach nie dawał mi szans. Mówił, że to kwestia tygodni, góra miesięcy. Przeżyłem dzięki moim rodzicom. Codziennie mnie odwiedzali, wykonywali wszystkie czynności higieniczne, karmili, bo byłem przez pół roku tylko na sondzie i zmiksowane jedzenie trzeba mi było wtłaczać do żołądka. Cały czas mnie wspierali. W pierwszej fazie dużą rolę odegrała też moja była dziewczyna, z którą byliśmy wcześniej trzy lata. Ale rozstaliśmy się po kilku miesiącach. Wiadomo, taka jest kolej rzeczy…

Kiedy wrócił Pan do domu?

– Pierwszy raz na przepustkę mogłem wyjść po 18 miesiącach. Wtedy jeszcze sam nie oddychałem, tylko rodzice na zmianę z ciocią podtrzymywali moje oddychanie, dmuchając ręcznym ambułem. Do pomocy dołączali się kuzyni, sąsiadka z dziewiątego piętra. Taka solidarność sąsiedzka się uruchomiła. Oddziałowa dała nam cztery ambuły, z tego dwa się zepsuły.

W nocy też tłoczyli w płuca tlen?

– Ja w ogóle nie spałem, czuwałem, a opiekunowie ze mną… Ale na OIOM-ie marzyłem, żeby mieć swój kącik, gdzie by mnie nie raziło światło, które tam świeci w dzień i w nocy. Po pół roku rodzice przynieśli mi magnetowid. Obejrzałem wtedy wszystko, co było w największej wypożyczalni kaset w Jastrzębiu-Zdroju. Ponad tysiąc filmów. Ordynator zrobił wyjątek i pozwolił, żebym pracował na komputerze. Stolarze zrobili stelaż, tak że mogłem usiąść na łóżku i ołówkiem naciskać na klawiaturę. Zachęcony przez ordynatora, już w domu napisałem książkę, wydaną w 2008 r.

„Dwanaście oddechów na minutę”…

– Cały 10-tysięczny nakład został wyczerpany. Może będzie drugie wydanie, to dopiszę kilka nowych rozdziałów. Książka kończy się w momencie, gdy po raz pierwszy jestem nad Morskim Okiem i podziwiam szczyt Mnicha.

Warto żyć, żeby to zobaczyć.

– Warto żyć, aby dowiedzieć się, co nas jeszcze czeka. Na mojej stronie internetowej umieściłem słowa Grechuty: „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. To moje motto. A drugie: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”.

Później znów miał Pan dziewczynę.

– W 2007 r. poznałem wspaniałą kobietę – Beatkę, z którą się zaprzyjaźniłem na kilkanaście miesięcy. Przeżyliśmy wspaniałe wakacje w Gorzycach, gdzie zaprosili mnie właściciele olbrzymiej posiadłości. Zorganizowałem tam spotkanie użytkowników mojej strony internetowej. Przyjechało 30 osób z całej Polski.

Nick Vujicic ułożył sobie życie. Widać nie wszyscy patrzą wyłącznie na fizyczność.

– To prawda. Kobiety nie skupiają się tylko na wyglądzie zewnętrznym. Patrzą o wiele dalej, głębiej. Inaczej mężczyźni, którzy na ogół pierwszej oceny dokonują wizualnie, a dopiero później dochodzą do głębszych wartości.

Dziś przeczytałam, że modelki, które są podziwiane za piękne ciało, żyją jakby w zakonie, podporządkowując mu wszystko. Pan też jest w zakonie ciała, ale na innej służbie.

– Żyję w zakonie, w którym zostałem zamknięty z powodu choroby. Ale znalazłem w nim swój sposób na życie. Liczy się dla mnie optymizm, zakładam, że przeżyję jeszcze wiele doświadczeń, podejmę nowe wyzwania, pozwalające na przetrwanie. Nie mam czasu zastanawiać się, dlaczego mnie to spotkało, dlaczego jestem tak bardzo ograniczony ruchowo. Po prostu uznaję, że mam tylko uszkodzony kręgosłup i rdzeń, a moja głowa i umysł są w pełni sprawne i chcę je wykorzystywać, jak potrafię najlepiej dla siebie i innych, którym mogę pomóc.

Pracuje Pan w Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”.

– Na pół etatu. Moim głównym zajęciem jest dzwonienie i dziękowanie darczyńcom, którzy nas wspierają. Angażuję się w szereg akcji charytatywnych. Przy okazji „Moto Mikołajów” zbieraliśmy z kolegami motocyklistami pieniądze dla dzieci z domów dziecka. Odpowiadam na listy osób z różnymi problemami i staram się pomóc. Są wśród nich zdrowi, którzy przyznają, że kiedy porównują swoje problemy z moimi, to zaczynają widzieć je inaczej. W ubiegłym roku, podczas akcji „Moto serce”, chciałem oddać krew. Ale powiedziano, że to zbyt ryzykowne. No to chciałem zostać dawcą szpiku. Też nie pozwolono.

Zdał Pan maturę.

– Z polskiego na 100 proc. Angielski ustny na 60 proc. Teraz uczę się matematyki, bo chcę ją zaliczyć. Postanowiłem się kształcić. Zamierzam studiować psychologię. Na razie zapisałem się do szkoły „AP Edukacja”.

Mówimy o sukcesach. Ale czy buntował się Pan w chorobie?

– Na początku bardzo. Pamiętam, kiedy w pierwszą noc po wypadku pochylił się nade mną ksiądz, przeraziłem się, co on tu robi. Przecież ja jeszcze nie umieram. A to był kapelan szpitalny z Komunią św. Z biegiem czasu dojrzewałem do niepełnosprawności i bunt się wyciszał. Teraz jestem ustabilizowany wewnętrznie. Czuję spokój. Zawsze w niedzielę słucham porannej Mszy radiowej. Śledzę na bieżąco wydarzenia z życia Kościoła.

Przyjmuje pan Komunię św.? Ona daje więcej, niż sobie wyobrażamy.

– Planowałem się wyspowiadać w dniu naszego parafialnego odpustu 18 września. Ale teraz myślę, że może szybciej. Poczekam do wiosny… Z wiarą jest tak, że wierzy się albo nie. A ja wierzę. Wcześniej był taki okres, że przez kilka lat przychodził do mnie z Najświętszym Sakramentem szafarz – pan Władek. W październiku zeszłego roku wybrałem się na jak dotąd najdłuższą, jednodniową wycieczkę. Czas, który mogę spędzić na wózku, jest ograniczony. Najdalej wyjeżdżam na odległość do 100 km. Ale chciałem przeżyć coś bardziej wartościowego. Udało mi się pojechać na Jasną Górę. W jednym dniu z Dawidem pokonałem 300 km. Gdy wracałem, byłem tak zmęczony, że marzyłem tylko, by zasnąć. Przywiozłem stamtąd obrazek Matki Bożej. Dostałem go od s. Magdaleny, którą tam poznałem.

Wymieniliście spojrzenia z Matką Bożą.

– To niesamowite miejsce, czułem tam wielką moc. Pomodliłem się, podziękowałem za cały rok, prosiłem o zdrowie i siły do kolejnych przedsięwzięć i wyzwań.

Swoją książkę zamierzał Pan też nazwać „Ecce homo”. To scena, kiedy Piłat wskazuje na Jezusa, mówiąc: „Oto człowiek”. Czuje Pan, że jest w Panu Chrystus?

– Został mi w życiu przeznaczony ciężki krzyż. Ale jak to się mówi – może kto inny by go nie udźwignął? Ja – razem z rodzicami i asystentem – staram się nie narzekać. Wiem, że bez opieki Bożej nie osiągnąłbym tak dużo. Dzisiaj byśmy tu nie rozmawiali. Samo to, że 20 lat żyję pod respiratorem, to już niesamowity sukces. Dowód Bożej opieki.

Może dzięki Panu ludzie zwrócą uwagę na to, że nie tylko sprawność ciała decyduje o tym, że się jest.

– Najważniejsze są serce i rozum. To, co w nich mamy. Odnośnie do serca, chciałbym przekazać Czytelnikom takie przesłanie: żebyśmy starali się walczyć o każdy dzień. Żebyśmy nie odpuszczali na starcie. Żebyśmy przetrwali tę zimę i dotrwali do wiosny. A wszystkim życzę wiecznej wio- sny w sercu! • Janusza Świtaja można wesprzeć, wpłacając pieniądze na konto Fundacji „Mimo wszystko” – nr ING Bank Śląski 70 1050 1445 1000 0022 7599 1459 (tytuł wpłaty: Janusz Świtaj)  lub przekazując jeden procent podatku: KRS 0000 174 486, z dopiskiem: Janusz Świtaj.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.