Prawdziwa elita

Adam Śliwa

|

MGN 03/2013

publikacja 02.10.2013 15:34

Działają tam, gdzie nie poradziłyby sobie zwykłe jednostki. Trafiają tu najlepsi z najlepszych.

Prawdziwa  elita Roman Koszowski/GN

Komandosi
Słyszymy „komandosi” i od razu wyobrażamy sobie świetnie wyszkolonych żołnierzy działających na tyłach wroga z zabójczą precyzją. Prawdziwa elita. Od kilku lat wojska specjalne są nawet osobnym rodzajem sił zbrojnych. Mogą działać w każdym zakątku świata i walczyć w każdych warunkach. W czasie II wojny światowej w Wielkiej Brytanii powstała pierwsza polska jednostka komandosów. Świetnie wyszkoleni żołnierze działali na froncie włoskim, wspierając II Korpus gen. Andersa. Ich walki różniły się jednak od dzisiejszej taktyki komandosów, jaką możemy oglądać w filmach. Komandosi z II wojny światowej byli rodzajem szturmowej piechoty. Specjalizowali się w oczyszczaniu budynków, działaniach na głębokich tyłach nieprzyjaciela, wysadzaniu linii komunikacyjnych i łączności, a także w desantach morskich i wspinaczce. Tradycję pierwszych komandosów kontynuuje dziś jednostka supernowoczesna, zespół B Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. My jednak wojskowym jeepem na patrol bojowy wyruszamy z Grupą Rekonstrukcji Historycznej 1. Samodzielnej Kompanii Commando ze Swarzędza. Mamy marzec 1944 roku.

Auto podskakuje na nierównej leśnej ścieżce. Chłodny wiatr utrudnia jazdę. Po kilku zakrętach czterech komandosów wyskakuje z samochodu. Ostatni odcinek muszą pokonać piechotą. Z bronią gotową do strzału ruszają w kierunku celu.

Czapka z szalika
Komandosi ubrani są w zielone mundury bez żadnych oznak i śmieszne wełniane czapki. – Początkowo mundur ten był tylko strojem roboczym, ale bardzo szybko stał się mundurem polowym – wyjaśnia Przemysław Kapturski z grupy odtwarzającej polskich komandosów. – W chłodniejsze dni korzystano z sukiennych mundurów brytyjskich battle- dress. – A nasze czapki to zszyta u góry szalokominiarka – dodaje Szymon Niewiada. – Słynnych zielonych beretów z orzełkiem nie wolno było używać w polu, bo było to zbyt cenne trofeum dla wroga. Pod szyją noszą szaliki z siatki maskującej, a na mundur zakładają skórzaną kamizelkę. Na koniec przepasują się bardzo charakterystyczną liną, zwaną toggle rope. Wyjściowym mundurem był battledres lub tak zwany frencz, podobny do dzisiejszej marynarki. Na rękawach komandosi wyróżniali się naszywkami z ogólnowojskową informacją: Poland, pod nią: commando n.10 i znak operacji połączonych. – Kotwica oznaczała działania z morza, orzeł z powietrza, a pistolet maszynowy działania na lądzie – tłumaczy Przemysław Kapturski.
 
Pierwsi komandosi
Przed żołnierzami otwarta przestrzeń. Biegną szybko do najbliższego rowu. Komandos z ręcznym karabinem maszynowym rozstawia swoją broń, żeby osłaniać kolegów. Na trawie leżą przygotowane magazynki z amunicją, na wypadek spotkania silnego patrolu niemieckiego. Telegrafista przez małą radiostację melduje dotarcie na pozycje. Pozostali żołnierze przygotowują do strzału mały moździerz. Wszyscy w skupieniu pilnują swoich sektorów. W razie niebezpieczeństwa mogą liczyć tylko na siebie. Rozkaz o powołaniu przy brytyjskich komandosach polskiej jednostki specjalnej wydano 28 sierpnia 1942 roku. Na pierwszego dowódcę wyznaczono kpt. Władysława Smrokowskiego. – Dziś ludzie rozpoznają, że odtwarzamy tamtych komandosów – wspomina Przemek Kapturski. – Ale kiedyś pytali: „Wy od Sosabowskiego?”. Kiedy odpowiadaliśmy, że jesteśmy od Smrokowskiego, niewiele to wyjaśniało – śmieje się komandos. – Mylono nas też z Japończykami lub jugosłowiańskimi partyzantami.
 
Braterstwo broni
Szkolenie pierwszych komandosów obejmowało najpierw treningi sprawnościowe, strzelanie, wspinaczkę, desanty morskie i długie wyczerpujące marsze, a potem naukę w szkole komandosów w Achnacarry w Szkocji. – Do dziś każdy sklep czy hotel ma w nazwie commando. Co roku z komandosami z różnych krajów jeździmy tam na Marsz Komandosa – opowiada Szymon Niewiada. – Poznaliśmy tam ludzi, którzy pamiętają jeszcze tych prawdziwych komandosów – dodaje Artur Greser. Na przykład często wspominają Farbainra i Syksa, dwóch policjantów z Szanghaju, którzy opracowali system nauki walki wręcz dla nowo przyjętych komandosów. Tuż przed wojną zaprojektowali też specjalny sztylet bojowy, nazwany od ich imion. – Podobno wiele lat po wojnie ci wiekowi już panowie spotykali się i sprawdzali, który jest sprawniejszy – śmieje się Przemek. Wśród komandosów obowiązuje braterstwo broni. – To znaczy, że gdy biło się dwóch żołnierzy, jeden był polskim komandosem a drugi Brytyjczykiem, to komandosi brytyjscy stawali po stronie komandosa, a nie rodaka – tłumaczy Artur Greser.
 
Włoskie szlaki
Komandosi po kolei wyskakują z ukrycia, ostrożnie podchodzą do torów kolejowych. Dwóch ubezpiecza, pozostali rozkopują kamienie i umieszczają pod szyną ładunki wybuchowe. Gdy powietrze rozdziera huk eksplozji, oddział jest już w drodze powrotnej do swojego pojazdu. Polską jednostkę komandosów ze szkolenia w Wielkiej Brytanii wysłano na front włoski. 13 grudnia dotarli do Capracotta i stamtąd wysłali pierwszy patrol bojowy. Wtedy zginął pierwszy z nich, st. strz. Franciszek Rogucki. Pośmiertnie odznaczono go Virtuti Militari. Był pierwszym kawalerem tego orderu na terenie Włoch. Historia jednostki związana jest szczególnie z walkami pod Monte Cassino. – Co roku staramy się odwiedzać włoskie szlaki walk komandosów. Sami przekonaliśmy się, w jak ciężkich warunkach walczyli tam polscy żołnierze. Brak osłon i kłujące chaszcze, przez które nie sposób się przedrzeć – wspomina Przemek Kapturski. – Ale za to Włosi są niesamowicie mili. Gdy widzą nas w mundurach, zapraszają do siebie na herbatę, a nawet specjalnie dla nas otwierają muzea. Większość polskich komandosów nigdy nie wróciła do kraju. Bo w komunistycznej Polsce czekało na nich więzienie. Na szczęście ich historie dziś możemy oglądać na żywo w inscenizacjach.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.