Jeszcze książka nie umarła

Jacek Dziedzina

Nie jest jeszcze najgorzej z literaturą w Polsce, jeśli ukazują się takie książki, jak „Miłość z kamienia” Grażyny Jagielskiej.

Jeszcze książka nie umarła

O tej książce właściwie trudno napisać bez szkody dla niej samej. Streszczenie to tylko ślizganie się po zawartości. Recenzja zawsze sili się na szybkie i efektowne „wnioski końcowe”. Cytowanie fragmentów – nie oddaje pełnego kontekstu, budowanego powoli napięcia i zaskakujących zwrotów. Tę książkę trzeba przeżyć, dosłownie, z autorką.

Żona korespondenta wojennego, Wojciecha Jagielskiego, zdobyła się na rzecz niebywałą: napisała historię swojego małżeństwa naznaczonego niebezpieczną pracą znanego dziennikarza, ciągłym strachem, czekaniem na powrót, oswajaniem się z myślą o stracie, która może przyjść w każdej chwili… Nie, nie – to nie ckliwy kobiecy pamiętnik dla miłośników egzaltowanych bohaterów telenowel polskich i wenezuelskich. Nie da się pominąć paru stron, jak odcinków tasiemca, i mimo wszystko nie stracić wątku. W „Miłości z kamienia” scenariusz jest zupełnie nieprzewidywalny (zaprzeczenie idei telenoweli), bo do bólu prawdziwy, bez grama pudru.

„Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty”, zaczyna swoją opowieść Jagielska.

To historia podziału wspólnego do pewnego momentu świata małżonków na dwa różne. Wewnętrzne rozstawanie się, początkowo niezauważalne, pogłębia się z coraz bardziej z kolejnym kilkumiesięcznym wyjazdem na wojnę. Choć początkowo była niepisana umowa, że o wojnie nie ma mowy. Nie wiedzą, w którym miejscu granica została przekroczona. On już przestaje nawet pytać o zgodę. Tylko pakuje do plecaka swoją ważącą 20 kg kamizelkę kuloodporną. Ona chce, żeby już wyjechał i pozwolił jej znowu czekać. I nawet jak już jest w domu z powrotem, ciągle z niepokojem patrzy na telefon, czy czasem ktoś nie zadzwoni z informacją o śmierci męża.

To nie jest tylko kolejna dobra pozycja z półki z literaturą faktu. Piękny język i zaskakujące w swojej prostocie obserwacje pozwalają nam przeżyć ponad 50 wojen, które opisywał Wojciech Jagielski, z zupełnie innej perspektywy.

Dla niego pełnia życia, przygoda, adrenalina, nagradzane na całym świecie reportaże.

Dla niej samotność, niewyobrażalna tęsknota, paniczny strach. I w końcu klinika psychiatryczna.

Nie kończy się może klasycznym happy endem, za to kończy się prawdziwie. Wojciech zrezygnował z wyjazdów. „Chodzimy często na spacery nad jezioro, sadzi ze mną kwiaty w ogrodzie. Nie potrafię powiedzieć, czy jest szczęśliwy ani czy takie poświęcenie może się udać”.

To lektura obowiązkowa nie tylko dla dziennikarzy i redaktorów naczelnych. Również dla tych, którzy stracili wiarę w polską literaturę. Co jakiś czas na rynku pojawiają się perełki, które tę wiarę odbudowują. Do nich należy książka Jagielskiej. Niedawno w podsumowaniu minionego roku jeden z publicystów słusznie się żalił, że to, co się stało z polską literaturą w ciągu ostatnich 25 lat, można określić tylko jako zapaść. Bo na wielkich pisarzy wykreowano miernoty i za arcydzieła uznano zwyczajne knoty oraz nagradzano tytuły nie tylko kiepskie, ale zwyczajnie głupie, a nawet szkodliwe. (Krzysztof Masłoń, „W Sieci”). Nierzadko zajmujące pierwsze miejsca w rankingach sprzedaży. „Miłość z kamienia” to jedno z tych światełek, które pomaga wierzyć, że jeszcze książka nie umarła. W Polsce. Bo na Zachodzie ma się zdecydowanie lepiej.