Ojczyzna nie czeka

Agnieszka Rybak

|

GN 51/2012

publikacja 20.12.2012 00:15

Potomkowie polskich zesłańców w Kazachstanie czekają na powrót do kraju już ponad 20 lat. I tracą nadzieję, że kiedykolwiek będą mogli żyć w ojczyźnie.

Ojczyzna  nie czeka Siergiej Kuzionnyj co roku woził babci do Kazachstanu polską ziemię tomasz gołąb

Siergiej Kuzionnyj do Polski przyjechał w 2006 r. z małej wioski Jasna Polana w Kazachstanie. Na studia. Pamięta smak coca-coli, zachwyt McDonaldem i atmosferą wielkiego miasta. Nadzieje związane z tym, że Polska weszła do Unii. Kiedy jednak dzwonił do rodziny w Kazachstanie i pytał, co przywieźć w prezencie, jego babcia Ludmiła Marczewska zawsze miała jedno i to samo życzenie: woreczek polskiej ziemi. Od 2006 r. w ciągu czterech lat podarował jej ziemię z Rzeszowa, Śląska, Kaszub i Mazowsza. Przywoził ją do Jasnej Polany, a ona cieszyła się jak dziecko. Jakby powzięła tajny plan: skoro nie może wrócić do kraju, to woreczek po woreczku sprowadzi tę Polskę do siebie.

 

Bo byli Polakami

Rodzina Marczewskich mieszkała do 1936 r. na sowieckiej Ukrainie. Po traktacie ryskim, kończącym wojnę polsko-sowiecką, po stronie sowieckiej pozostały duże skupiska Polaków. W 1926 r. na zachód od Żytomierza, mniej więcej w połowie drogi między Lwowem i Kijowem, utworzono Polski Rejon Narodowy im. Juliana Marchlewskiego (tzw. Marchlewszczyznę), a w 1932 r. na Białorusi powstał Polski Rejon Narodowy im. Feliksa Dzierżyńskiego (czyli Dzierżowszczyzna). Sowieci nie zrezygnowali bowiem z planu eksportu rewolucji na Zachód i dwa polskie rejony narodowe miały być zalążkiem Polskiej Republiki Radzieckiej. Ludność polska jednak zawiodła nadzieje Stalina. Nie chciała wyrzec się wiary i nie godziła na kolektywizację.

„Za karę” Stalin postanowił zlikwidować obwody. W roku 1936 zaczęła się Operacja Polska NKWD. Najpierw ok. 100 tys. Polaków wywieziono, głównie do Kazachstanu. Potem zamordowano 111 tys. osób, a prawie 30 tys. zesłano do gułagów. Akcja objęła wszystkich Polaków, bez względu na pochodzenie społeczne. Decydowała narodowość. Rodzinę Marczewskich NKWD wywiozło z Ukrainy do Kazachstanu w 1936 r. Siergiej zapamiętał opowieści babci, że kiedy ich wyrzucono z wagonów, zobaczyli step po horyzont. Jedyną rzeczą, która wyrastała w krajobrazie, była studnia. Mrozy dochodzące do 50 stopni, wyczerpanie pracą i głód sprawiały, że spod wielkiego namiotu, w którym mieszkali, raz po raz ktoś znikał na zawsze. Wielu z zesłanych nie przeżyło pierwszej zimy. Babcia Marczewska opowiadała o tym po polsku, ze śpiewnym kresowym akcentem. Polacy w Kazachstanie przeżyli lata terroru, głodu, zimna i upokorzenia. Za rozmowy po polsku groziły surowe kary. Mimo to przekazywali z pokolenia na pokolenie wiarę katolicką i polskość.

Wrócić, choćby na kolanach

O Polakach w Kazachstanie zrobiło się głośno po upadku Związku Sowieckiego. Kiedy zaczęło się odradzać państwo kazachskie, inne narodowości wyraźniej niż przedtem odczuły, że nie są u siebie. Niemcy sprowadzili własnych obywateli do kraju. Także wielu Rosjan wróciło do swojej ojczyzny. Aleksandra Ślusarek, działaczka samorządowa z Wieliczki, przeczytała wtedy w jednej z polskich gazet o sytuacji Polaków w Kazachstanie. W artykule zacytowano napis z murów w Ałma-Acie: „Polacy, jeśli Polska was nie zechce, my was wykończymy”. – To mną wstrząsnęło – przyznaje. Choć sama nie ma związków z Kresami – jej rodzina pochodzi z Krakowa – postanowiła, że musi pomóc rodakom, których przodków Stalin potraktował tak okrutnie. – Polska ma wobec nich moralny dług, który musi spłacić – przekonuje Aleksandra Ślusarek. Namawiała zaprzyjaźnionych samorządowców, by udać się w misję rozpoznawczą do Kazachstanu. Jednak zapału na pionierską, szaleńczą wyprawę starczyło tylko jej i Piotrowi Hlebowiczowi, działaczowi Solidarności Walczącej.

– Można powiedzieć, że z domu uciekłam, bo rodzina sobie tego nie wyobrażała. Miałam wtedy czterech małych synów. Ale przeżegnałam się na drogę i pojechałam. To, co zobaczyła na miejscu, przerosło jej wyobraźnię. – W głębokich stepach zastawaliśmy prawdziwą Polskę. Często się rumieniłam, bo nie znałam tylu zwrotek pieśni patriotycznych, ile tam śpiewano – opowiada. W jednym z pierwszych domów, które odwiedziła, mieszkał starszy mężczyzna pamiętający deportację. Kiedy córka wyszła zrobić herbatę, błagał: przyślijcie mi zaproszenie. Do Polski pójdę choćby na kolanach. Po powrocie do kraju Aleksandra Ślusarek zaczęła namawiać samorządowców do przyjmowania Polaków z Kazachstanu. Po kilku miesiącach pierwsza z rodzin trafiła do Niepołomic. Dziś pani Aleksandra oblicza, że pomogła w repatriacji ok. 80–90 rodzin.

Kropla w morzu

Przez ostatnie 22 lata powróciło do kraju w sumie ok. 5–7 tys. osób. Rozbieżność w liczbach spowodowana jest tym, że w pewnym okresie do repatriantów z Azji doliczano także osoby sprowadzane z Kresów. Tak czy inaczej, to tylko kropla w morzu potrzeb. Do narodowości polskiej przyznaje się w Kazachstanie 50–60 tys. osób, z czego 15–20 tys. oczekuje, że Polska znajdzie dla nich wreszcie miejsce w kraju. W latach 90. repatrianci przyjeżdżali na podstawie ustawy o cudzoziemcach. Jednak sprawy repatriacji wciąż grzęzły w biurokratycznych przepisach. Wydawało się, że akcja sprowadzania Polaków do ojczyzny nabierze tempa, gdy w 2000 r. Sejm wreszcie uchwalił ustawę o repatriacji. Niestety, nowe prawo – zamiast rozwiązać problemy – jeszcze je spotęgowało. Ustawa odpowiedzialność za sprowadzanie repatriantów zrzuca na samorządy. A ich władze podejmują się tego niechętnie. W każdej gminie są przecież „własne” biedne rodziny, które czekają na mieszkania i pomoc. Sprowadzenie „obcych” może więc narazić lokalne władze na niechęć społeczności.

A w rezultacie na przegranie kolejnych wyborów. Dlatego w praktyce repatriantów sprowadzają na własną rękę do Polski nieliczni zapaleńcy, tacy jak dr Robert Wyszyński, pracownik naukowy Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, działacz Wspólnoty Polskiej. Jego rodzina pochodzi ze Wschodu. Jak mówi sam Wyszyński, w każdym pokoleniu któryś z jego przodków był wywożony na Syberię. Mieli jednak szczęście, bo udawało im się wracać. On sam miał okazję przez kilka miesięcy mieszkać w Kazachstanie wśród polskich rodzin. Wysłuchał tam wstrząsających opowieści o życiu Polaków w latach wielkiego terroru. O starszej kobiecie, która w czasach, gdy Polacy już mogli, czyli w rezultacie musieli brać udział w wyborach, stanowczo odmówiła głosowania „na diabła”. Żeby nie narażać rodziny na prześladowania, wyprowadziła się z domu. Na podwórzu grzała się w gnoju. Inna rodzina ze wzruszeniem opowiadała o butach, które zostawił im zesłany do łagru ojciec – traktowanych jak prawdziwy skarb. – Za każdy sprzeciw wobec władzy rodzice trafiali do łagru, zaś dzieci poddawano rusyfikacji. Nadal nie wiadomo, ilu małych Polaków zostało w ten sposób wynarodowionych – przypomina Wyszyński. Od wielu lat stara się więc, by jak najwięcej Polaków ze Wschodu odnalazło własne korzenie i miało szansę na życie w ojczyźnie. Jego pomysłem jest „internat” dla dziesięciu Polaków z Kazachstanu.

Może wrócą wnuki

Podwarszawska Falenica. Do dużego domu na końcu ulicy prowadzi nieoświetlona ścieżka. Jednak ci, którzy tu mieszkają, świetnie znają drogę. Dom podarowany przez Krystynę Powalską jest świetlicą Caritas. Życzeniem właścicielki było, by zamieszkali tu młodzi Polacy z Kazachstanu. Dwa miesiące temu przyjechała dziesiątka. Sześciu chłopaków i cztery dziewczyny w wieku 18–25 lat. Ministranci i chórzystki z parafii w Jasnej Polanie, w której polskie rodziny nadal stanowią ponad 90 proc. mieszkańców. Przez rok mają się uczyć polskiego. Wspólnota Polska wypłaca im stypendia – 300 zł miesięcznie. Resztę środków na utrzymanie muszą zdobyć sami. – Jest bardzo ciężko, ale za zgodą marszałka województwa prowadzimy zbiórki żywności w supermarketach – wyjaśnia Siergiej Kuzionnyj, opiekun grupy. Ten sam, który babci woził polską ziemię. W listopadzie stanęli z koszykiem w sklepie. W koszulkach Caritas. Rozdawali ludziom ulotki, że są Polakami z Kazachstanu i przyjechali uczyć się polskiego. – Nie wiedzieliśmy, że tak dużo nazbieramy. Na miesiąc starczy makaronu i ryżu z kaszą – cieszy się Siergiej.

O wyżywieniu w stołówkach studenckich nie mają co marzyć. Za stypendium trzeba przecież kupić bilet kolejowy, czasem jakieś ubranie. W mrozy odczuwają problem z ogrzewaniem. Grzejnikiem się wymieniają. Jednak nikt nie narzeka. Roman Malgisz, jeden z mieszkańców falenickiego internatu, mówi, że to właśnie z Polską wiąże swoje nadzieje. Ma 25 lat i w Kazachstanie już żadnej rodziny. W Karagandzie studiował teologię w seminarium duchownym. Do Polski przyjechał zacząć nowe życie. Choć języka w szkole uczy się od niedawna, nieźle mówi po polsku. – Wyniosłem z domu – podkreśla z dumą. Chce studiować informatykę. Plany na życie: zostać tutaj. Skończyć studia, może zrobić doktorat. Znaleźć pracę, założyć rodzinę. I mieszkać w mieście. Polskim mieście. Siergiej Kuzionnyj także zamierza pozostać w Polsce.

Choć nazwisko ma po ojcu ukraińskie, po polsku mówi czysto, jak przystało na potomka Marczewskich, Zabłockich i Zawadzkich. Zaczął interesować się historią swojej rodziny, odgrzebywać szlacheckie korzenie. – Sprawdziłem archiwum wojewódzkie i znalazłem dokumenty swoich przodków. Prababci urodzonej w 1917, którą wysiedlono z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa. Marzy o tym, że w przyszłości uda mu się sprowadzić do Polski więcej Polaków z Kazachstanu. Gospodarskim okiem ocenia, że internat w Falenicy mógłby pomieścić i 30 osób. – Ci, którzy w Kazachstanie kończą szkołę średnią, czekają, by tu w Polsce, kontynuować swoje życie. Marzeniem mojej prababci i wszystkich, którzy zostali tam wywiezieni, był powrót do Polski. Im się nie udało, ale może wrócą ich dzieci, wnuki czy prawnuki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.