Pod przymusem

ks. Marek Gancarczyk

|

GN 48/2012

Na początek Adwentu będzie mało ascetycznie, bo o pieniądzach.

Pod przymusem

W Brukseli skończyła się pierwsza bitwa o unijny budżet na lata 2014–2020. Ministrowie i szefowie rządów, otoczeni tabunami urzędników, ekspertów i różnych doradców, stoczyli zawzięty bój o miliardy euro. Nie śpiąc po nocach, a być może nawet nie jedząc, próbowali ograć przeciwnika. Jak wiadomo, na razie bezskutecznie. Do następnego poważnego starcia dojdzie zapewne w styczniu.

U nas panuje powszechne przekonanie, że z unijnego budżetu powinniśmy wyrwać jak najwięcej. Dlaczego? Bo nam się należy. Może i nam się należy z powodów historycznych, ale ja patrzę na te zmagania z mieszanymi uczuciami. Z dwóch przynajmniej powodów. Unijne pieniądze są bardzo niebezpieczne, bo usypiają czujność. Grecja, Hiszpania czy Portugalia swego czasu też otrzymały wielkie pieniądze, a dzisiaj albo zbankrutowały, albo są na granicy katastrofy. Człowiek jest w stanie roztrwonić każde łatwo zdobyte pieniądze. Zgodnie z zasadą: łatwo przyszło, łatwo poszło.

Urzędnik państwowy ma ku temu jeszcze większy talent. Zasobność i poczucie bezpieczeństwa nie biorą się z dotacji, nawet miliardowych, tylko z pracy. Poza tym, co o wiele ważniejsze, te pieniądze nie przyczynią się do powstania wspólnoty, bo nie są przekazywane dobrowolnie, ale pod przymusem. A przymus nigdy nie tworzy silnych więzi. Co stoi za wysokimi dotacjami dla naszego kraju? To proste – wysokie podatki dla obywateli państw zachodniej Europy. Pieniądze nie biorą się przecież skądinąd, jak tylko od ludzi, którzy pracują i płacą podatki. A jeszcze nie słyszałem, by ktoś płacił je dobrowolnie i z radością. Gdyby Brytyjczycy, Francuzi czy Holendrzy zrobili dobrowolną zrzutkę do unijnej kasy, sprawa byłaby godna najwyższej pochwały. Pomiędzy euro darowanym a wymuszonym istnieje olbrzymia różnica.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.