Święty celebryta

Wojciech Teister

Adam Chmielowski: powstaniec, wybitny malarz, prawdziwy celebryta swoich czasów. Kiedy w twarzach biedaków dostrzegł Chrystusa rzucił wszystko. No, może poza paleniem... Dziś mijają 23 lata od kanonizacji św. Brata Alberta.

Święty celebryta

Niezłe było z niego ziółko. Na pewno nie był grzecznym i spokojnym chłopczykiem. Kopcił jak komin w fabryce. Jak trzeba było to potrafił zaryzykować. Choćby w 1863 r., kiedy bił się w powstaniu styczniowym. Dużo go ta walka kosztowała: stracił nogę i musiał udać się na emigrację. Nie miał nogi, miał natomiast sprawne ręce, niesamowitą wyobraźnię i ogromny talent. Rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium (na szczęście władze uczelni nie wymagały podpisywania lojalek, tak jak współczesna, gdańska ASP - czytaj "Nie ślubujesz, nie studiujesz"). Tam, od razu trafił do ścisłej czołówki polskiego malarstwa tamtego okresu. Przyjaźnił się z takimi sławami jak Stanisław Witkiewicz, Aleksandrem Gierymskim i Leonem Wyczółkowskim. Ten ostatni był jego bliskim przyjacielem.

Prace Chmielowskiego gościły na wystawach w wielu krajach Europy. Jeden z jego obrazów, "Ecce homo", okazał się przełomowy. Nie tyle dla światowego malarstwa, co dla jego autora osobiście. "Ecce homo" to portret Jezusa ubiczowanego, stojącego przed Piłatem. Ta twarz, zaczęła żyć, przemawiać do serca artysty. I nie dawała mu spokoju. Tą twarz zobaczył w twarzach krakowskich biedaków, których pewnego razu spotkał na ulicy. Ta twarz wzywała go, aby dla Niej, obecnej z tych biedakach zostawić wszystko.

Zostawił. Rzucił wszystko. Może poza paleniem... Stał się bratem Albertem. Zostawił malarstwo i opuścił salony. Nie wystarczyła jałmużna. Wiedział, że ci wszyscy opuszczeni potrzebują nie tylko jedzenia i pieniędzy, ale doświadczenia miłości. Kogoś, kto cały będzie dla nich. Tak jak Jezus dla człowieka.

W Bracie Albercie najbardziej urzeka mnie jego bezkompromisowość. Fakt, że nie oddał części siebie. Oddał siebie w całości. I dlatego był takim wyraźnym znakiem Jezusa. Boga, który nie ograniczył się tylko do manny z nieba, ale zszedł na ziemię. W osobie Jezusa Chrystusa. Zostawił niebieskie salony i stał się człowiekiem. Urodził się w chlewie, pozwolił się zabić jak zwykły bandyta. I to wszystko dla nas. Bo wiedział, że manna nam nie wystarczy. Potrzebujemy miłości. Boga, który zgadza się cierpieć razem z nami.

Albert nie tylko odkrył w swoim życiu tę prawdę. Albertowi udało się tą prawdą żyć. I ciary mnie przechodzą, kiedy o tym myślę, pisząc te słowa najedzony, w ciepłym biurze...