Hymn o miłości sakramentalnej

Wojciech Wencel

|

GN 43/2012

publikacja 25.10.2012 00:15

Niezwykły tom wierszy Leszka Elektorowicza.

Wojciech Wencel Wojciech Wencel

Poezja jest miłością. Przynajmniej ta prawdziwa, pisana bezinteresownie, a nie mizdrząca się do czytelnika feerią sztucznych ogni. Ale we współczesnej poezji dojrzała miłość pojawia się bardzo rzadko. Młodzi poeci zazwyczaj popisują się językowymi sztuczkami, cynizmem, ironią. Jeśli przedstawiają stosunki seksualne, robią to w manierze komentatorów sportowych, nie stroniąc od wulgaryzmów. Starsi piszą o historii, kulturze, przyrodzie, samotności. Niektórym zdarza się wspomnieć o wierze. Jednak rzeczywistość małżeństwa czy rodziny przez większość autorów jest traktowana z dystansem. A przecież trudno sobie wyobrazić bardziej naturalne źródło inspiracji niż ukochana osoba, w której stopniowo odkrywamy księgę pisaną przez Boga. Żyjąc z nią przez lata, mamy okazję widzieć, jak dojrzewa, zmaga się z trudnościami, cierpi albo pozwala się prowadzić łasce. Dzięki małżeńskiej jedności stajemy się współuczestnikami tej drogi. Piękno, które urzekło nas w młodości, odradza się w nowych formach aż do grobowej deski.

Są ludzie, którzy nienawidzą własnej starości. Nie potrafiąc pogodzić się z upływem czasu, nazywają ją „celą śmierci”. Być może jest to reakcja na terror współczesnej kultury, w której obowiązują ideały Zuty Młodziakówny z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Na tym tle szczególnie krzepiąco brzmią „Wiersze dla Marii” (Wydawnictwo Arcana, Kraków 2012) Leszka Elektorowicza. Urodzony we Lwowie poeta, który w tym roku kończy 88 lat, ułożył współczesny hymn o miłości, i to o miłości sakramentalnej, niemodnej, budowanej przez 65 lat małżeństwa. Gdzie się schronić „przed żarłocznością czasu”, która jest w stanie każdego z nas doprowadzić do rozpaczy? Poeta powierza swój sekret ukochanej żonie: „Trzeba długo patrzeć na ciebie/ na drgnienia twarzy/ zmarszczkę/ zmrużenie oczu/ na teraźniejszość która mija/ na młodość odeszłą/ która wraca na chwilę”.

Jedynie taka perspektywa – wierne wpatrzenie w najbliższą osobę – odsłania niezniszczalność życia. Co się zdarzyło, trwa w jakimś wiecznym „teraz”, ocalone przez miłość: „Widzę cię/ we wszystkich wymiarach czasu/ i miejsc w których wciąż jesteś obecna/ kiedy czteroletnią rączką strzepujesz/ mrówki z białej bufiastej spódniczki/ i kiedy modro-wielko-okim wzrokiem/ wodzisz po niebie za zamyślonym obłokiem”. Jedność małżeńska okazuje się kluczem do tajemnicy, otwiera metafizyczne bramy świata: „Ty jesteś moim okiem ja twoim słuchem/ bez ciebie nie widzę głębi/ beze mnie ty widzisz film niemy”. Jest żywo doświadczanym zwiastunem królestwa Bożego. Nieprzypadkowo tom zaczyna się obrazem budzącej się o świcie żony, nawiązującym do biblijnego aktu stworzenia: „Każdego dnia/ rodzi się dla mnie/ każdego dnia obdarza mnie Bóg/ od nowa”.

W dzisiejszym świecie krótkotrwałych związków niełatwo jest odkryć wieczną moc małżeństwa. Także dlatego, że młodzi ludzie nie przeszli żadnej poważnej próby historycznej, która potwierdziłaby triumf miłości, choćby ciężko ranionej, nad śmiercią. Są bezbronni wobec najdrobniejszych dramatów czy nieporozumień. U Elektorowicza doświadczenia osobiste nieustannie weryfikowane są przez bolesne losy Polski. Jak refren powraca wspomnienie „trwożnego spotkania młodych ciał” w pokoju z zasłoniętymi oknami, kiedy „na ulicy gasło echo strzału”. Apokaliptyczny jest „nasz pocałunek/ nad świeżym lejem bomby/ pospieszna pieszczota/ na skraju wulkanu”.

Leszek Elektorowicz nie należy do panteonu twórców III RP. Tym bardziej zasługuje na naszą uwagę. Cała jego biografia jest niezwykła. W czasie wojny walczył w oddziale łączności Armii Krajowej, a jednocześnie pracował jako karmiciel wszy w lwowskim Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami prof. Rudolfa Weigla. Po dekonspiracji udało mu się zbiec do Krakowa, ale jego rodzice padli ofiarami niemieckich represji: ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Gross- -Rosen, matka była więziona w Ravensbrück. Przez długie lata Elektorowicz był najbliższym przyjacielem Zbigniewa Herberta. W latach 1950–1956, nie godząc się z dyktatem socrealizmu, zaprzestał wszelkich publikacji. Także jego wycofanie się z głównego nurtu kultury III RP to świadomy wybór. Przywiązany do niepodległościowych wartości, od lat publikuje głównie w dwumiesięczniku „Arcana”, nawiązującym do tradycji międzywojennego „Prosto z mostu” i emigracyjnych „Wiadomości”. Choć dla klakierów z literackich salonów pozostaje anonimowy, jest niewątpliwie jednym z najwybitniejszych poetów naszego czasu.

Mimo że tom „Wiersze dla Marii” ma konkretną adresatkę, warto czytać go również jako uniwersalne świadectwo prawdy o ludzkim życiu. Potwierdzona egzystencjalnie wiara w moc miłości może stać się dla każdego z nas istotnym punktem oparcia. A szlachetna prostota języka przywraca pierwotny sens zawłaszczonym przez popkulturę pojęciom: „Jesteś moją ikoną/ moją na wieki żoną”. Co nie zmienia faktu, że pani Marii należą się szczere gratulacje. Dawno nie było w polskiej poezji tak olśniewającej Muzy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.