Wybierzmy peryferia

Andrzej Grajewski

|

GN 42/2012

publikacja 18.10.2012 00:15

O tym, czy musimy być w unijnym centrum, z Janem Filipem Staniłką, rozmawia Andrzej Grajewski

Jan Filip Staniłko Jan Filip Staniłko
(ur. w 1979 r.) ekspert w dziedzinie ekonomii politycznej i członek zarządu Instytutu Sobieskiego. Członek redakcji dwumiesięcznika „Arcana”.
Jakub Szymczuk

Andrzej Grajewski: Niemcy zaproponowały utworzenie specjalnego budżetu dla strefy euro. Miałby on wynieść rocznie ok. 20 mld euro i byłby przeznaczony na ratowanie dotkniętych kryzysem krajów tej strefy. Decyzje w tej sprawie będą podejmowane na szczycie w Brukseli. Czy taki scenariusz jest realny?

Jan Filip Staniłko: – Taki scenariusz jest logiczny, choć nie wiadomo, czy realny. Od samego początku strefa euro powinna mieć jakiś mechanizm federalizmu fiskalnego, bo tego wymagają jednolite obszary walutowe. Trudno także dziwić się, że kraje, które najwięcej wpłacają do unijnej kasy, w czasach kryzysu pragną więcej z niej skorzystać. Wcale jednak nie jestem pewien, czy głównym celem niemieckiej propozycji ma być rzeczywiście stworzenie oddzielnego budżetu dla strefy euro, czy raczej jest to pewien zabieg taktyczny, którego zasadniczym celem jest obcięcie całego unijnego budżetu na lata 2014–2020. Niemcy, które są największym w Unii płatnikiem netto, od dawna są zwolennikiem mniejszego, kryzysowego budżetu i być może, składając (kontrowersyjną) propozycję oddzielnego budżetu dla strefy euro, chcą sobie stworzyć pole manewru w grze, której prawdziwym celem jest mniejszy budżet.

Do tego jednak Niemcy potrzebują sojuszników?

– Myślę, że znajdą ich bez trudu, zarówno wśród krajów strefy euro, gdzie mogą liczyć na poparcie zarówno Beneluksu, jak i w Skandynawii oraz Wielkiej Brytanii, która zawsze była zwolennikiem mniejszych budżetów.

W naszym interesie zaś jest budżet większy?

– Oczywiście, gdyż oznacza większe kwoty przeznaczone na unijną politykę spójności i politykę rolną, z których czerpiemy najwięcej dotacji. Zwykle budżet był wypadkową propozycji Komisji Europejskiej, z reguły korzystniejszej, i decyzji Rady, systematycznie zmniejszającej procent PKB Unii. Procent ten wyznaczał wielkość siedmioletnich ram budżetowych. Propozycja niemiecka jest zmianą tego schematu negocjowania i może oznaczać nie tylko chęć ograniczenia rozmiarów budżetu, ale także stworzyć precedens przy jego tworzeniu.

To jednak pierwszy krok w stronę instytucjonalnego podziału Unii.

– Unia od czasu podziału na strefę euro i kraje pozostające poza nią i tak jest podzielona, i trudno się dziwić, że ten podział rodzi polityczne konsekwencje. Jeśli propozycja niemiecka może mieć wielkie znaczenie polityczne, to nie dlatego, że rocznie obcina budżet całej Unii o 20 mld euro, gdyż jest to kwota niewielka, która żadnych problemów w krajach ogarniętych kryzysem nie rozwiąże. Jej znaczenie polega na próbie powrotu do takiej koncepcji Unii, która powstać miała pomiędzy traktatem z Maastricht, tworzącym strefę euro, a traktatem z Amsterdamu, który miał stworzyć jej federalną polityczną nadbudowę. To jednak się nie udało. Po rozszerzeniu o kraje Europy Środkowej jednolitość Unii była pewną polityczną mistyfikacją. Obecny budżet, który zamyka się do 2013 r., był wyrazem wiary, że UE może funkcjonować tak jak przed przyjęciem krajów Europy Środkowej, a jego stabilność oparta była na złudzeniu stabilności strefy euro, która z czasem miała się rozszerzyć. Tymczasem kiedy w 2008 r. pękła bańka zadłużeniowa w strefie euro, kraje peryferyjne podzieliły się na dwie kategorie – te, które są w strefie euro, i te, które są poza nią. Rozszerzona Unia nie jest w stanie funkcjonować w nowych warunkach w sposób jednolity. Próbą wyjścia z tego impasu jest idea Unii o strukturze lokalnie federalnej, co będzie w jakimś stopniu odzwierciedlać istniejące w niej współzależności. Krokiem w tę stronę może być właśnie propozycja stworzenia odrębnego budżetu dla strefy euro. Z ekonomicznego punktu widzenia nie ma ona żadnego znaczenia, ale tworzy pewien precedens. Przy kolejnym budżecie może to być już pozycja większa, obudowana instytucjami, nadzorowana przez istniejącą już radę strefy euro.

Jak możemy na to zareagować?

– Myślę, że są przynajmniej dwa sposoby reagowania na taką propozycję. Możemy wobec niej stanąć z boku, jak Wielka Brytania czy Szwecja, i powiedzieć, że nas to nie dotyczy, gdyż euro nie mamy i w dłuższej perspektywie go mieć nie będziemy. To jasne postawienie sprawy i powiedzenie, że nasz sukces chcemy przede wszystkim wypracować sami i że nie chcemy być tak głęboko współzależni. Inną postawą jest blokowanie tych zmian, ale ponieważ polska polityka unijna w ostatnich latach jest niezwykle pasywna, nie spodziewam się, aby tym razem udało nam się zablokować plany silniejszych. Problem polega także na tym, że interesy krajów bogatych stanowią dziś niemal jednolity front, natomiast kraje uboższe są podzielone na obozy klientów poszczególnych polityk i przez to są jeszcze słabsze.

A możliwość takiej blokady teoretycznie istnieje?

– Jeśli Polska stałaby się liderem wszystkich krajów Europy Środkowej, nasz głos byłby znacznie lepiej słyszany. Ponieważ jednak od 2007 r. zrezygnowaliśmy z takich ambicji, nic dziwnego, że pełnimy rolę halabardnika albo żebraka. Tak było w przypadku przyjętego bezrefleksyjnie paktu euro plus czy unii fiskalnej. Premier Tusk obiecywał, że jej nie podpisze, jeśli nie będzie miał niezbędnych gwarancji dla naszego głosu, a po podpisaniu stwierdzono, że i tak prawa głosu Polska nie może dostać.

Minister Sikorski apeluje do opozycji, aby w swoich frakcjach w Parlamencie Europejskim opowiedziała się przeciwko tworzeniu odrębnego budżetu. Będzie pozytywna odpowiedź na ten apel?

– Sądzę, że tak, gdyż żadna z największych partii nie zaryzykuje wzięcia na siebie odpowiedzialności za budżet, z którego będą mniejsze dopłaty na programy realizowane w Polsce. Problem w tym, że we frakcjach trudno będzie o jednolite stanowisko. Reprezentacja PiS w Brukseli została bardzo poważnie osłabiona przez kolejne odejścia grupek eurodeputowanych – najpierw Pawła Kowala, a potem Zbigniewa Ziobry. Grupa Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do której należy PiS, to przede wszystkim konserwatyści brytyjscy, a oni będą zdecydowanie bronili mniejszego budżetu. Im projekt oddzielnego budżetu dla strefy euro nie będzie przeszkadzał.

Jeśli budżet unijny zostanie zmniejszony, to co to będzie oznaczało dla polskiej sceny politycznej?

– W sensie ekonomicznym niewiele, gdyż nawet zakładając, że obcięte zostaną środki udostępniane w ramach polityki spójności, to w praktyce będzie oznaczało to zmniejszenie dotacji o 12 mld euro w ciągu siedmiu lat. Nie jest to kwota szczególnie istotna. Jej waga polega jednak na czym innym. Unijne fundusze – traktowane jak łatwe pieniądze – stały się u nas ważnym elementem budowania patronażu politycznego przez aktualnie rządzące partie polityczne oraz wielu polityków samorządowych. Stworzono też quasi-kolonialny dyskurs, w którym Polska jest biorcą pomocy. Dość przypomnieć przedwyborcze obietnice Platformy Obywatelskiej, że zadba, aby Polska w następnej perspektywie budżetowej otrzymała 300 mld zł. To był ważny slogan ostatniej kampanii wyborczej i wielu, jak sądzę, przekonał. Ilu prezydentów i burmistrzów ponownie wygrało wybory tylko dlatego, że potrafili się chwalić projektami typu aquapark, zbudowanymi za unijne pieniądze.

Nie zawsze były to inwestycje najbardziej danej społeczności potrzebne.

– Dlatego nie martwi mnie zapowiedź, że w nowych warunkach trudniej będzie pozyskać środki unijne, gdyż dzięki temu jest szansa, że będą one wykorzystywane bardziej sensownie, np. na budowę szkolnictwa technicznego, a nie na często niepotrzebne, ale darmowe szkolenia. Wokół dystrybucji funduszy unijnych powstały różne formalne i nieformalne układy, mające istotny wpływ na naszą politykę. Jeśli w nowych warunkach zostaną pozbawione źródeł dochodów przy okazji unijnych funduszy, to będzie to w dużej mierze ich problem, a nie lokalnych społeczności. Nie chodzi o to, żeby nadmuchiwać PKB transferami z Unii, ale raczej o to, aby wspierać realny rozwój, czyli potencjał produktywności.

Politycy Platformy stale powtarzają, że musimy być w unijnym centrum, a więc w przyszłości przyjąć także euro, gdyż inaczej znajdziemy się na unijnych peryferiach, co oznaczać będzie marginalizację naszego kraju. Zgadza się Pan z taką diagnozą?

– Sądzę, że nieprawdziwie opisuje ona zarówno szanse stojące przed nami, jak i potencjalne zagrożenia. Nie jest prawdą, że Polska poza strefą euro skazana jest na marginalizację. Problemem Polski jest niesprawność naszego własnego państwa, które nie umie zdefiniować i realizować naszych interesów. Przynależność do strefy euro nie rozwiąże naszych zasadniczych problemów: kwestii demograficznych, problemów bezpieczeństwa czy niezależności energetycznej, a może pogorszyć naszą konkurencyjność. Dzięki temu, że nie należymy do strefy euro, nasza gospodarka nie odczuwa tak dotkliwie wszystkich konsekwencji kryzysu, w jakim jest dziś globalne centrum. Pozytywne strony naszego członkostwa w Unii rozgrywają się na zupełnie innym poziomie: wynikają z możliwości korzystania ze wspólnego rynku i swobodnych przepływów w jego obrębie, rozwoju infrastruktury, ale i funkcjonowania we wspólnym organizmie politycznym, który może skutecznie działać dla realizacji naszych interesów, jak pokazuje ostatni spór Unii z Gazpromem. Nie udźwigniemy obecności w unijnym centrum politycznym, skoro nie jesteśmy w nim gospodarczo. Należy natomiast umieć wyciągać korzyści z położenia na peryferiach, integrując region, i umiejętnie godzić unijne priorytety z potrzebami naszego etapu rozwoju.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.