Bez odwrotu

GN 41/2012

publikacja 11.10.2012 00:15

O wilkach, zdrowaśkach maratończyka i słabości supermana z Piotrem Kuryłą, który obiegł świat w rok, rozmawia Marcin Jakimowicz.

Bez odwrotu roman koszowski

Marcin Jakimowicz: Ile par butów zdarł Pan w intencji pokoju?

Piotr Kuryło: – Chyba z 15. Byłoby znacznie więcej, ale przedłużałem ich żywot, klejąc je wieczorami...

Modlitwa poranna, kilka części Różańca, „Anioł Pański”, koronka, modlitwy do archaniołów... Studiując stały repertuar Pana modlitw, miałem wrażenie, że czytam „Zapiski więzienne” kard. Wyszyńskiego, a nie faceta, który biegnie dookoła świata.

– Tak naprawdę modliłem się cały czas. Krok za krokiem. Nie przestawałem. Budziłem się o 5.30 z modlitwą na ustach, a potem od razu biegłem...

A śniadanie???

– W biegu. Nie stawałem na posiłki. Nie podgrzewałem ich. Uznałem, że skoro zwierzęta nie podgrzewają jedzenia, to i ja dam sobie radę (śmiech). Piłem dużo mleka. Żołądek przyzwyczaił się. Tylko posiłki były przerwą w modlitwie. Ile zdrowasiek zmówiłem? Nie liczyłem. I nie chcę liczyć. Oddawałem owoce tej modlitwy do banku w niebie. Bóg wie najlepiej, co z nimi zrobić.

Zawsze miał Pan taki kontakt z niebem?

– Zawsze. Ja nigdy nie biegałem ze słuchawkami na uszach, z muzyką, która miała mnie zdopingować. W czasie wielogodzinnych treningów i w biegu dookoła świata odmawiałem Różaniec. Wolno, monotonnie. Liczyłem dziesiątki na palcach, więc mogło się zdarzyć, że jedna tajemnica miała z siedemnaście zdrowasiek (śmiech).

To pomaga w morderczym biegu? Marek Kamiński czy Jasiek Mela mówili: brnąc po kolana w śniegu, modliliśmy się w ciszy...

– Pomaga. Czułem, że przez cały bieg otwierałem się na Boga.

Ile kilometrów Pan przebiegł?

– Ponad 20 tysięcy...

Najdłuższy odcinek zrobiony jednego dnia?

– Ponad 120 km. Biegłem od 5.00 do północy. Odsypiałem następnego dnia... w biegu. Trzeba bardzo uważać, by nie zasnąć na dobre i nie wpaść pod samochód. Nie był to jednak mój rekord. Biegałem naraz i po 246 km. Do Sparty. Trzykrotnie ukończyłem ten bieg. Biegłem i w 40-stopniowym upale, i w 10-stopniowym mrozie.

Ile wody pije się dziennie przy takim upale?

– Co najmniej 5–6 litrów. Bardzo łatwo o odwodnienie. Zdarzały się takie osłabienia, że robiło mi się czarno przed oczami. To nie była wycieczka (śmiech).

Kiedy superman doświadczył najmocniej swojej słabości?

– Jaki tam superman...

Zdanie, które rozłożyło mnie na łopatki: „Holandia to mały kraj. Przebiegłem go w jeden dzień”.

– Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie. Ale wie pan, ja już jestem przyzwyczajony. Kiedyś pobiegłem sobie z mojego domu w Pruskiej Wielkiej pod Augustowem na Węgry. Nad Balaton. A potem w ramach treningu obiegłem jezioro dookoła.

Więc kiedy superman doświadczył najmocniej swojej słabości?

– W Portugalii. Zanim tam dotarłem, dwukrotnie cudem nie utonąłem. Pierwszy raz już na Śniardwach...

... w pierwszych dniach wyprawy. Nie podcięło to Panu skrzydeł?

– Nie. Im gorzej, tym lepiej – taka jest moja zasada. Płynąłem kajakiem przez środek jeziora (w podróż zabrałem kajak na kółkach), gdy nagle zerwała się potężna burza. Fale wlewały się do kajaka. Było groźnie. Udało mi się dopłynąć w trzciny i tampodeszli do mnie ratownicy. „Widzieliśmy cię z wieży. Dobrze sobie radziłeś”. Pomyślałem: „Kurczę, to ja tam prawie utonąłem, a ci sobie żartują...”. Druga przygoda zdarzyła się w Hiszpanii. W rzece spadłem z wodospadu. Straciłem kajak i cały ekwipunek. Tonąłem, dusiłem się, strach ścisnął mnie za gardło. Udało mi się wygramolić i wypłynąć na powierzchnię. Ocalałem! Potem bardzo długo wspinałem się po stromych skałach.

Nie miał Pan pretensji do Boga? Czemu mi się to stało? Po dwóch miesiącach biegu tracę wszystko, co zbierałem od dawna... Telefon, ekwipunek, kajak...

– Ani razu nie miałem do Niego pretensji. Miałem je jedynie do siebie. Zabrałem niedokładną mapę, na której nie było zaznaczonych tych spadów wody. W Lizbonie tuż przed wylotem do Stanów popatrzyłem w lustro i pomyślałem: „Dobry jesteś, nie? Masz siłę. Wydostałeś się z wiru dzięki adrenalinie. Nie utonąłeś. Chłopie, jesteś silny, wygrałeś z żywiołem!”. Byłem zadufany w sobie. I wtedy coś mnie podkusiło, by sięgnąć do kieszonki kamizelki. Zdumiony wyciągnąłem z niej karteczkę z modlitwą. Wsadziła mi ją tam żona. To była modlitwa do Maryi Ostrobramskiej. Na odwrocie były wypisane obietnice, które towarzyszą tej modlitwie. Mój wzrok padł na słowa: „kto nosi tę modlitwę, nie utonie”. Zrobiło mi się potwornie głupio. Przypomniałem sobie, Komu zawdzięczam dwukrotne ocalenie. „Jestem słaby – pomyślałem. – To On mnie uratował”.

Była chwila, gdy miał Pan ochotę rzucić wszystko i wrócić do domu?

– Gdy ruszyłem z Augustowa, wiedziałem, że mój dom nie jest już za mną, ale przede mną. Coraz bliżej. Nie ma odwrotu. Każdego dnia coraz bardziej się spieszyłem, by wrócić do rodziny. W Rosji biegłem tak długo, aż znajdowałem jakiś most na rzece. Wszyscy dookoła straszyli mnie niedźwiedziami, których tam jest mnóstwo. Pomyślałem sobie, że te dzikie zwierzęta będą omijały mosty, że to będzie mój azyl. Poza tym spieszyłem się, bo nie mogła skończyć mi się wiza.

W Hiszpanii Pana tropem biegły wilki, w Stanach natknął się Pan na kojoty, bizony. Jak Pan reagował?

– Nie bałem się zwierząt. Starałem się zachować spokój, ufać Bogu. O wiele okrutniejsi byli ludzie, którzy reagowali agresywnie. Może dlatego, że się bali? Nie wiem... W Hiszpanii po tym, gdy w wypadku z kajakiem straciłem cały ekwipunek, biegłem przez jedno miasteczko wycieńczony wspinaczką, nieumyty. Ludzie niestety zwykli oceniać innych po wyglądzie. Zauważył mnie jeden człowiek i bezczelnie spuścił ze smyczy bulteriera. Miał ubaw, że szczuje jakiegoś przybłędę.

Ale pies nie dogonił Piotra Kuryły...

– Dogonił (śmiech). Podbiegł do mnie, ale mnie nie ugryzł.

Wołał Pan wtedy: „Boże, ratuj!”?

– Ja i tak modliłem się cały czas... Nie było zasady „Jak trwoga to do Boga”. Nie przestraszyłem się tego psa. Może dlatego, że kilka dni wcześniej, w Pirenejach, spotkałem wilka. Pomyślałem, że skoro taki profesjonalny zabójca mnie nie ruszył, to co dopiero ta psina. Pies to wyczuł i odszedł. Jego właściciel był wyraźnie wkurzony, że jego pies mnie nie pogryzł. Było jednak mnóstwo ludzi, którzy bardzo mi pomagali. Już dwa lata wcześniej, również w Hiszpanii (biegłem, by przynieść dla chorych wodę z Lourdes i Fatimy), trafiłem na jakieś przedmieścia. Robiło się późno, pobłądziłem. Mijałem grupę młodych ludzi. Siedzieli na bagażnikach samochodów, byli głośni. Śledzili mnie wzrokiem. Podbiegłem do herszta tej grupy, napakowanego faceta, i pokazując mapę, pytałem o drogę (bardziej na migi, bo nie znam ani hiszpańskiego, ani angielskiego). Pokazał mi, dokąd mam biec. Ruszyłem i nagle usłyszałem trzask klapy bagażnika. „Coś wyciągnęli” – pomyślałem. A potem usłyszałem za sobą kroki. „No, dostanę łomot. Zaraz mnie pewnie uderzy z tyłu”. Odwróciłem się, a herszt grupy wyciągnął ku mnie... dłoń z butelką mineralnej. Podziękowałem, jak umiałem. Powiedziałem głośno: „Thank you, mister Jesus Christus”. Wrócił do swej ekipy dumny. Biegłem przez Pensylwanię. Przemoczony i bardzo wychłodzony. Mijały mnie setki samochodów, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Oni mieli ciepło i sucho. Po co przejmować się jakimś przemoczonym, brudnym facetem? Do miasta pozostał kawał drogi. Byłem bardzo zziębnięty i osłabiony. Nagle z domku wyszła jakaś kobieta i wręczyła mi kubek gorącej herbaty. Może widziała mnie już wcześniej z okna samochodu? Uratowała mi życie! To był dopiero gest! Poczułem, jakby sam Bóg wręczył mi ten kubek.

Czy to prawda, że największą pomoc okazują najbiedniejsi?

– Święta prawda! Doświadczałem tego na każdym kroku. Rosja była krajem, gdzie co chwila spotykałem ludzką pomoc. Często niezwykle ubodzy ludzie dzielili się tym, co mieli. Nowobogaccy nie pomagali. Widocznie kombinowali: nam się udało, więc i ty sam się powysilaj.

Co było najgorsze?

– Ciężkie były chwile, gdy biegłem zziębnięty i przemoczony. Ale najbardziej doskwierała mi samotność. I tęsknota za domem. Były nie do zniesienia. Biegłem z Augustowa na zachód, więc widząc każdego dnia zachodzące słońce, wiedziałem, że ono zachodzi gdzieś nad moim domem i rodziną. I wtedy dopadała mnie taka tęsknota, że brałem latarkę i biegłem dalej, aż do późna w nocy. Tak długo, aż padałem z wycieńczenia. Kiedyś przez parę dni biegłem przez pustynię w Arizonie, nie spotykając kompletnie nikogo. Nagle na pustej drodze zatrzymał się samochód. Wyszedł ojciec z córką (moje dziewczyny są w podobnym wieku). Rozprostowali kości, a potem ta dziewczyna przytuliła się do taty. Wydawało mi się, że oszaleję z tęsknoty. Pomyślałem, że przecież ja mogę nie wrócić już nigdy do domu. Gdyby ktoś podstawił mi samolot i rzucił: „Wracaj!”, od razu poleciałbym do Polski. Nie było jednak żadnego samolotu. Biegłem dalej. Mijałem pędzących w wyścigu szczurów ludzi. Mijałem ich i modliłem się za nich. Widzieli ogromny napis „Pokój” na moim kajaku czy wózku. To było moje przesłanie. Opatrzność Boża towarzyszyła mi na każdym kroku.

Nie czuł się Pan ani razu przez Nią zdradzony?

– Nie śmiałbym tak nawet pomyśleć. Bóg nigdy nie zdradza, co najwyżej może nas wystawić na jakąś próbę. Biegłem długi odcinek z Chabrowska do miasta Czita na Syberii. To dwa tysiące kilometrów. Tyle, ile stąd do Rzymu. Nie kąpałem się ze trzy tygodnie, byłem brudny. Nagle spotkałem biegnącego chłopaka. „Ćwiczysz do maratonu?” – zagadnąłem (znam troszkę rosyjski). „Nie, dla zdrowia” – odparł. „Znasz jakiś tani nocleg?” „Nie znam” – odparował i pobiegł w swoją stronę. Po chwili wrócił: „Chodź do mnie, mieszkam z matką w daczy”. Pobiegliśmy. Wykąpałem się, wyprałem odzież, dostałem kolację. „Bóg mi cię zesłał” – powiedziałem. A on uśmiechnął się: „Wiem. Ja nigdy nie biegam tamtą drogą. Nigdy! Dziś wyjątkowo coś mi kazało tamtędy pobiec”. To takie chwile, że wzruszenie ściska ci gardło.

To ostatni maraton – obiecał Pan rodzinie. To chyba wyczyn ważniejszy niż wszystkie trofea, które stoją na Pana półkach?

– Chyba tak. To była trudna decyzja. Zbyt długo przez te lata nie było mnie jednak w domu, żona musiała pójść do pracy, moje dorastające córki bardzo potrzebują ojca...

Nie czują się zażenowane, słysząc, że na każdym kroku opowiada Pan o swojej modlitwie? Nie mówią: „Tata, nie rób nam obciachu”?

– Nie. Chociaż przestrzegają: „Nie przychodź do naszej szkoły z prelekcją, bo będzie siara” (śmiech). Ja teraz ciągle mam jakieś spotkania, prelekcje. U nas modlitwa jest czymś normalnym. Od wielu lat modlimy się całą rodziną rano, wieczorem, przed jedzeniem. Czego się tu wstydzić?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.