Jak smok z samurajem

Jacek Dziedzina

|

GN 39/2012

publikacja 27.09.2012 00:15

W konflikcie chińsko-japońskim nie chodzi tylko o sporne wyspy. Z jednej strony odżyła pamięć japońskich okrucieństw z czasów wojny. Z drugiej – chińskie władze antyjapońskimi protestami chętnie przykrywają wyciekające skandale z partyjnego dworu.

 Antyjapoński protest w chińskim mieście Zhengzhou Antyjapoński protest w chińskim mieście Zhengzhou
east news/AFP PHOTO

Punktem zapalnym stały się bezludne wyspy na Morzu Wschodniochińskim. Japończycy nazywają je Senkaku i od wielu lat formalnie nimi administrują. Jednocześnie roszczenia do nich zgłaszają Chińczycy, którzy nazywają je Diaoyu. Chodzi jednak nie tyle o skały, których nawet nikt nie próbował zasiedlać, ile o to, co jest wokół nich. Otóż wyspy znajdują się w pobliżu bogatych łowisk i prawdopodobnie dużych złóż ropy naftowej i gazu. Spór przerodził się w ostry konflikt po tym, jak władze japońskie poinformowały, że wykupiły trzy z pięciu wysp od japońskiej rodziny, którą uznawały za właścicieli archipelagu. W odpowiedzi Chińczycy wysłali w kierunku wybrzeży wysp swoje jednostki patrolowe. Na ulicach chińskich miast pojawiły się dziesiątki tysięcy demonstrantów, domagających się ustąpienia Japonii z zamiaru przejęcia wysp. Z kolei Japończycy zdecydowali o czasowym zamknięciu w Chinach swoich fabryk, m.in. Canon i Panasonic. Japońskie firmy zdecydowały się na to po serii ataków chińskich demonstrantów. Ci właściwie zachęcali niekochanych sąsiadów, skandując: „Japonio, wynoś się z Chin”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.