Jeśli dojdzie do interwencji zbrojnej USA w Syrii, wojna nie skończy się tylko obaleniem władz w Damaszku. Konflikty na Bliskim Wschodzie są jak naczynia połączone. Liniami wysokiego napięcia.
Syryjscy rebelianci depczą portret prezydenta Baszara Al-Assada
east news/SIPA/LEVINE
Prezydent USA Barack Obama zagroził interwencją wojskową w Syrii, jeśli prezydent Baszar Al-Assad użyje broni chemicznej przeciwko rebeliantom lub nawet jeśli do jej użycia będzie się przygotowywał. To, że plany takiej wojny są od dawna opracowywane, nie było tajemnicą. Dopiero jednak oficjalne przyznanie amerykańskiej administracji, że wojna wchodzi w grę, pozwala traktować taką ewentualność poważnie.
„…i inne siły w regionie”
Należy pamiętać, że w Stanach trwa kampania wyborcza. A że w sondażach różnica między Obamą a jego republikańskim konkurentem mieści się w granicach błędu statystycznego, prezentowanie się w roli stanowczego światowego lidera jest obecnemu prezydentowi potrzebne. Są jednak przynajmniej dwa powody, dla których deklarację Obamy należy traktować poważniej niż tylko w kategoriach starań o reelekcję. Po pierwsze, Amerykanie tym razem nie przywiązują aż tak dużej wagi do zaangażowania militarnego USA, jak jeszcze dekadę wcześniej. W sondażach widać wyraźnie, że decydującym czynnikiem w wyborach będą kwestie gospodarcze. Po drugie – Syria jest tylko jednym z elementów skomplikowanej bliskowschodniej układanki. Celem strategicznym Zachodu jest obecnie powstrzymanie Iranu przed ekspansją w regionie. Interwencja w Syrii, wspieranej przez Iran, może więc stać się bramą do załatwienia bardziej „perspektywicznych” interesów. Nie bez znaczenia jest tutaj coraz większe napięcie między Iranem a Izraelem i między Izraelem a współrządzącym w Libanie Hezbollahem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.