Byłem apostatą

GN 33/2012

publikacja 16.08.2012 00:15

Pomysły na świecką Polskę typu przyklejanie jakichś kartek do drzwi bazylik albo krzyczenie pod kurią trzeba przejść jak świnkę, i mi się to udało – czytamy w liście do redakcji.

Byłem apostatą Henryk Przondziono

Do napisania tego świadectwa nakłonił mnie ten sam proboszcz, który mnie „wypisał z Kościoła” i nie przychodzi mi to łatwo. Tym niemniej widzę w tym głęboki sens, bo jest to symboliczne zamknięcie pewnego etapu mojego życia.

Apostazja

Trzy lata temu „dokonałem apostazji”. Byłem jeszcze na studiach i zrobiło to już trzech moich znajomych. Nie było jakiejś presji z ich strony, ale obracałem się w środowisku, gdzie słowa „czarni okradają Polskę” nie należały bynajmniej do najgorszych. Decyzja była więc w pewnym stopniu naturalna. Od bierzmowania nie chodziłem zresztą do kościoła, poza wyjątkowymi okazjami. Poszliśmy we trzech ze wzorem ściągniętym z apostazja.pl – ja i dwóch kolegów, jeden „po”, a drugi jeszcze „przed”. Siedzieliśmy na korytarzu kancelarii parafialnej, słysząc przez fragmenty rozmowy o przygotowaniach do ślubu. Wtedy naszła mnie pierwsza wątpliwość: „Co ja tutaj robię? Oni przyszli załatwić ślub, a ja co – apostazję?

Czy to naprawdę powinno tak wyglądać?”. Weszliśmy jednak i wszystko potoczyło się dość gładko. „Czarny będzie cię przekabacał i może ci grozić. Musisz być twardy i się nie dać, to wygrasz” – instruowali mnie zawczasu eksperci od apostazji. Zachowanie proboszcza odbiegało jednak od tego, czego się spodziewałem. Prawdopodobnie nie był nami zachwycony, ale nie był też napastliwy. Za to mój „świadek apostazji” wdał się w wymianę zdań o paleniu czarownic, co, biorąc pod uwagę cel naszej wizyty, było zupełnie bez sensu. Proboszcz podpisał akt apostazji, zapewniając, że wyśle go do kurii i na tym jego rola się kończy. Na odchodnym powiedział jeszcze, że Kościół mnie nie odrzuca, lecz sam się odrzucam i moja kara zależy tylko ode mnie. Byłem pozytywnie zaskoczony, gdy około miesiąc później do domu przyszedł list z nowym świadectwem chrztu, a w nim magiczne zdanie o „wystąpieniu formalnym aktem”. Po tym wszystkim, czego się naczytałem na forum apostatycznym, byłem wręcz zaskoczony, że to już wszystko.

Zwątpienie

Myślałem czasem nad słowami proboszcza: „Kościół cię nie odrzuca, sam się odrzucasz” i „twoja kara zależy tylko od ciebie”. Byłem jednak zajęty studiami i wszystko z moim życiem było w porządku. Rysy pojawiły się, kiedy zobaczyłem, że apostazja.pl staje się przybudówką Ruchu Palikota. W zamian za to jej właściciel Jarosław Milewczyk znalazł się na liście wyborczej w wyborach do Sejmu (zdobył 1533 głosy). Umowę przypieczętował uścisk dłoni z Januszem Palikotem, pokazany na stronie głównej witryny. Poczułem, że coś jest nie tak. Apostazja jest sprawą osobistą, a nie publiczną, tymczasem od posłów oczekujemy, by działali odwrotnie – zajmowani się sprawami publicznymi, a nie osobistymi. Robienie z apostazji sprawy publicznej ma dokładnie taki sam sens, jak czynienie tak ze spowiedzią. Co gorsza, zdałem sobie sprawę z braku przejrzystości tej grupy. Nie jest to stowarzyszenie, mimo szumnych zapowiedzi, że zostanie założone. Jest to nieformalna grupa kilku osób, która usiłuje wypowiadać się w imieniu kilkuset tysięcy Polaków – to prawdopodobnie ewenement w skali naszego kraju. Oficjalnie na podstawie „kilku przeprowadzonych do tej pory badań innych ludzi” w lutym 2010 roku podawano publicznie (m.in. dla portalu Onet.pl) dane o aż pół milionie apostatów (!), jednak szczegółów nie można było ujawnić, bo „mogłoby to zaszkodzić całemu projektowi” (!). Obecnie zarejestrowanych jest 4444 użytkowników, ale wszystkie ważne decyzje podejmuje zaledwie kilka osób, które mają dostęp do jądra forum – wewnętrznego działu zawierającego 75 wątków, a w nich ponad 1400 postów niedostępnych dla innych (liczby te można samemu obliczyć, porównując dostępne dane). To tam omawia się na przykład szczegóły współpracy z Ruchem Palikota. Kolejna sprawa to skrajny cynizm, który wyszedł na jaw, kiedy „w sobotę 12 marca 2011 roku, w wyniku błędu ludzkiego, dział moderatorski przez 3 godziny był dostępny dla wszystkich”, jak przyznał później jeden z moderatorów. Światło dzienne ujrzał wówczas wątek „Palikot” dotyczący organizacji „Tygodnia Apostazji”.

Wynika z niego, że w lutym 2011 roku „liderzy apostatów” ustalili, że będą polecać ochotnikom zastosowanie się do instrukcji Episkopatu Polski z 27 września 2008 roku tylko po to, by „cały czas narzekać na tę metodę”. Bije z tego pogarda nawet dla własnych sympatyków, którzy są sprowadzeni do roli narzędzi pozwalających na deklamowanie z góry ustalonych kwestii. Wreszcie zupełnie nie odpowiadał mi knajacki język dużej części użytkowników pod adresem duchownych. Chwilami wydawało się, że nie chodzi im o żadne „wystąpienie z Kościoła”, tylko o wyprowadzenie księży z równowagi. Krzyczenie w progu kancelarii parafialnej „dzień dobry”, żeby pokazać, że się jest „twardym zawodnikiem” jest po prostu dziecinne. To wszystko sprawiło, że nabrałem dużej rezerwy do tego, na jakich podstawach się to wszystko opiera i co jest rzeczywistym celem całego przedsięwzięcia, które trwa od 2005 roku i po siedmiu latach nadal nie widać ani efektów, ani końca.

Wstrząs

Wstrząs przyszedł, kiedy nagle umarł mój wujek. Byłem zdruzgotany, tym bardziej że był dla mnie bardzo bliską osobą. Pogrzeb odprawiał „mój” proboszcz. Poznał mnie i wymieniliśmy spojrzenia. Po oddaniu wujkowi ostatniej posługi odnalazł mnie w tłumie i zaczął rozmowę o śmierci i przemijaniu. Mówił głównie o tym, że nie wiemy, kiedy umrzemy, tak jak nie wiedział wujek. Doświadczenie śmierci jest zupełnie inne, kiedy widzi się trumnę, grób i całą rodzinę w żałobie. Wcześniej nie myślałem o niej w tak „namacalny” sposób. Proboszcz powiedział, że ma dla mnie książkę, która mi pomoże w żałobie i jeśli pójdę z nim na plebanię, to mi ją da za darmo. Trochę z ciekawości zgodziłem się. Dopiero na miejscu spytał mnie, czy pamiętam, jak poprzednim razem rozmawialiśmy w tym samym miejscu. Oczywiście, że pamiętałem – chyba każde słowo! Było w tym coś metafizycznego, że znaleźliśmy się w tym miejscu i siedzieliśmy chyba nawet na tych samych krzesłach. Proboszcz powiedział, że idzie po książkę i po chwili wrócił. Położył przede mną... kieszonkowe wydanie Nowego Testamentu. W pierwszej chwili chciałem wstać i wyjść, ale pomyślałem, że sam tam przyszedłem, a on zrobił dokładnie to, co obiecał. „To najbardziej niezwykła książka na świecie. Jest tak potężna, że ludzie od wieków są zabijani tylko za to, że ją czytają. Ty dostajesz ją za darmo. I już tylko dlatego powinieneś ją przeczytać. Być może dopiero teraz się dowiesz, co odrzuciłeś. Jeśli chcesz, zawsze możesz przyjść o niej porozmawiać” – powiedział. Byłem pod wielkim wrażeniem. Nie wiedziałem, że księża potrafią w ten sposób rozmawiać. Zabrałem „prezent” i wróciłem do domu. „Książkę” wziąłem do ręki trochę z ciekawości. Powoli zagłębiłem się w jej świat opowiedziany językiem starożytnych Semitów, ale przez to bardzo piękny. Odkryłem wiele przesłań, które stanowią o jej ponadczasowości. Jest w nich jakiś niewytłumaczalny majestat. To przecież niemożliwe, by ludzie cierpieli i umierali za zbiór opowiadań sprzed dwóch tysięcy lat. Pozwoliło mi to spojrzeć na wiele spraw z innej perspektywy. W tym na moją apostazję sprzed trzech lat, której nie mogę dzisiaj uzasadnić ani argumentem statystycznym (to raczej kontrargument przeciwko samym apostatom, bo co to jest 0,001% rocznie?!), ani zaoszczędzeniem na podatku kościelnym (bo go w Polsce nie ma). Mam za to przykre wrażenie, że o zostanie posłem będą walczyć osoby, które jej nawet nie dokonały, ale za to dużo o niej mówiły pod pomnikiem „patrona polskich apostatów”. I na tym polega prawdziwy dramat polskich apostatów. Wydaje mi się, że ich genialne pomysły na świecką Polskę typu przyklejanie jakichś kartek do drzwi bazylik albo pokrzyczenie przez megafon pod ogrodzeniem kurii trzeba przejść jak świnkę, i mi się to udało. Oficjalnie nie pojednałem się z Kościołem, choć w tej chwili nie wykluczam, że to zrobię. „Mój” proboszcz powiedział, że musiałbym się nauczyć katechizmu, zwłaszcza Credo, bo – jak powiedział dowcipnie – wierny ma być filarem Kościoła (czyli świętym), a nie filarem kościoła (czyli stać przy wejściu). Uważam, że to sprawiedliwe podejście, nawet jeśli wymagające. Nie chodzi o egzamin tylko do zdania, ale o wagę sprawy i odpowiedzialność.

Imię i nazwisko autora znane redakcji

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.