Definicja katolika

Wojciech Teister

Jakiś czas temu zrobiło się gorąco. I nie chodzi wcale o falę letnich upałów, bo te już kilka dni temu opuściły Polskę. Gorąco zrobiło się wokół tego, jaką postawę może (lub powinien) przyjąć katolik w obecnej wojnie światów. Wojnie świata liberalnego z konserwatywnym. Na pierwszy rzut oka odpowiedź wydaje się oczywista. Katolik liberałem być nie może. Ale kiedy wgryziemy się w temat sprawa się nieco komplikuje.

Definicja katolika

Afera na dobre wybuchła po rezygnacji Szymona Hołowni z pracy dla „Newsweeka” (patrz: Pomidorki Hołowni, czekoladki Lisa). Zaczęło się od serii oszczerczych, antykościelnych okładek. Po czwartej z kolei jeden z najbardziej znanych publicystów katolickich podziękował za współpracę. Na tym  się jednak nie skończyło. W ruch poszły klawiatury i rozpętała się ostra polemika między Hołownią, a Lisem. Naczelny „Newsweeka” napisał między innymi, że „w czasach ostrych podziałów i ostrej walki bycie pomiędzy i pośrodku częściej niż znakiem racjonalizmu jest znakiem asekuranctwa i oportunizmu”.

W całym tym zamieszaniu najbardziej oberwał Hołownia. Dostało mu się z dwóch stron. Bo nagle lewicująca strona medialnej sceny okrzyknęła go fundamentalistą i zacofanym katolem (choć jeszcze niedawno był w ich oczach przykładem katolika „oświeconego”). Z prawej z kolei dało się raz po raz słyszeć głosy, że słusznie mu się oberwało za niebezpieczne flirty z „Newsweekiem”. Byli i tacy, którzy czekali, aż Hołownia się wykrwawi. Niewielu w zasadzie wzięło go  w obronę, dostrzegając w rezygnacji przejaw uczciwości i wierności swoim przekonaniom. A tak w istocie było. Hołownia zdefiniował pewne nieprzekraczalne granice.

Przypadek Hołowni pokazał jedno: że trudno być dzisiaj pomiędzy. Nie, że jest to niemożliwe. Ale bardzo  skomplikowane. Katolik może jednak wyciągnąć z tego inne, znacznie ważniejsze pytanie: gdzie leżą granice takiej niezależności? I na ile można współpracować ze światem?

Na to pytanie próbuje odpowiedzieć w piątkowej „Rzeczpospolitej” o. Maciej Zięba („Katolicyzm ryzykowny”). Dominikanin analizuje stosunek chrześcijaństwa do świata. Zauważa, że już w Ewangelii świat rozumiany jest na dwa sposoby. Z jednej strony jako dobry, bo stworzony przez Boga, z drugiej jako siedlisko i pole działania złego ducha. Z tego wynikają dwie postawy: próba przystosowania chrześcijaństwa i współpracy ze światem oraz negacja i walka z nim. Obie często ze sobą polaryzują, stają się przeciwstawne. O. Zięba podkreśla, że „ta dwuznaczność świata, sprawia jednak, że od samego początku Kościoła, aż po dziś, istnieją i zazwyczaj są w stanie konfrontacji grupy patrzące na świat pesymistycznie oraz spoglądające nań przez różowe okulary. Obie grupy mają za sobą racje teologiczne i wiele poważnych argumentów związanych z kondycją współczesnego im świata”.

Zakonnik porównuje sytuację dzisiejszego katolika do żeglarza płynącego pod wiatr. „Przy silnych przeciwnych wiatrach (a nurt współczesnej kultury to taki wiatr przeciwny chrześcijaństwu) żeglarze posuwają się do przodu, płynąc raz prawym, a raz lewym halsem”. Zdaniem o. Zięby sztuka polega na odpowiednim wypośrodkowaniu stanowiska. Nie można pozwolić sobie na upartyjnienie chrześcijaństwa, kompromis ze światem ma jednak swoje granice.

W tekście dominikanina - którego bardzo cenię - znalazłem doskonałą analizę współczesnego Kościoła, zabrakło mi jednak jasnego wytyczenia wspomnianych granic. Ogólna ocena wydaje się trafna. Kościół nie może być Kościołem jednej partii, nie może również przyjmować wszystkiego jak leci. Mam jednak wrażenie, że operowanie ogólnikami niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. To ryzyko rozmycia granic. To tak jakby iść do lekarza z zapaleniem płuc i dowiedzieć się od niego, że należy o siebie dbać. Jasne, tylko jak? Konkrety. Jakie leki? W jakich dawkach? Ile czasu mam spędzić w łóżku? Kiedy przyjść do kontroli?

Nie tęsknię do tego, żeby być prowadzonym we wszystkim za rączkę. Jestem dużym chłopcem i biskupi nie muszą decydować za mnie co mam zjeść na obiad, albo jakiego koloru sweter powinienem nosić. Żaden ksiądz nie będzie wybierał mi samochodu, ani wskazywał, w którym banku ulokować pieniądze. Ale jeśli już chodzi o sprawy wiary i moralności, to co innego. I tutaj ksiądz nie tylko ma prawo, ale i obowiązek pokazać którędy droga. Wypisać konkretną receptę. Zalecić jak często i w jakich dawkach brać antybiotyk.

Ma też prawo i obowiązek rozeznać co jest dobre, a co złe. Rozeznać, nieraz korzystając z pomocy świeckich specjalistów, tak jak choćby w sprawie in vitro. Bo to, że embriony to ludzie nie jest przecież wymysłem jakiegoś biskupa, tylko prawdą wyraźnie potwierdzoną przez naukowców. I wtedy katolik nie ma już miejsca na dyskusje z postępowym światem.

Jasne, że trwanie w permanentnym konflikcie z całym otoczeniem nie ma żadnego sensu. Możemy mieć zróżnicowane poglądy na gospodarkę, sport, ekonomię i wiele innych spraw. Ale są przecież granice nieprzekraczalne. I o utrzymanie tych granic TRZEBA WALCZYĆ. Czego przykład Hołownia wielokrotnie dawał. Troszeczkę w tekście o. Zięby mi tego zabrakło. Bo jeśli ktoś walczy do upadłego o polityczne pomniki traktując je jako depozyt wiary to pewnie przesadza. Ale kiedy mówimy  o sprawach życia lub związkach partnerskich, wtedy nie ma miejsca na dyskusję. Tymczasem wiele środowisk próbuje wrzucić oba tematy do jednego worka z etykietką „kościelne”. O polityce możemy rozmawiać. Ale nie ma i nie będzie zgody na aborcję, eutanazję, in vitro. Tak samo jak nie ma zgody na jakiekolwiek inne formy morderstwa. Nawet jeśli dokonuje się go w świetle prawa. Nawet jeśli jest się katolikiem liberalnym.

Jestem głęboko przekonany, że o. Zięba doskonale o tym wie i się z tym wszystkim zgadza. Dlaczego więc o tym piszę? Bo mam nieodparte wrażenie, do szpiku kości i w każdym calu swojego bytu jestem przekonany, że kiedy poruszamy temat  otwartego i postępowego katolicyzmu to na wstępie musimy go zdefiniować. Bo katolicyzm otwarty łatwo można wykorzystać. Użyć go w celu przepychania czegoś, co w gruncie rzeczy katolicyzmem nie jest. Tak jak zrobił to ostatnio Jarosław Wałęsa, kiedy w wywiadzie dla „Wyborczej” „uzasadnił” po chrześcijańsku związki partnerskie.

Jako Kościół nie jesteśmy jednorodni. Możemy w wielu kwestiach być bardziej lub mniej konserwatywni. Ale to co nas łączy to wiara w Jezusa Chrystusa i wierność Kościołowi. Także wierność w sprawach fundamentalnych.

Na koniec pewna anegdotka. Rok temu w wakacje byłem ze znajomymi na łódkach, na Mazurach. Wiało strasznie. Płynęliśmy halsem. Kiedy wypływaliśmy z Bełdan na Jezioro Mikołajskie sternik popełnił błąd i za bardzo zbliżył do brzegu. Wpadliśmy w trzciny, zaraz potem na mieliznę. Długo walczyliśmy, brodząc po pas w wodzie i trzcinach, próbując wypchnąć jacht z zarośli. Wyciągnęli nas po kilku godzinach rybacy na kutrze motorowym. Kiedy płynie się pod wiatr trzeba halsować, ale wtedy czujność żeglarzy musi być jeszcze większa. Jeśli choć na chwilę sobie odpuszczą, katastrofa murowana.